wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


 
Zastanawiałem się, czy nie napuścić jeszcze trochę gorącej wody do wanny. Ale woda była już trochę mętna i czułem, że powinienem z niej wyjść. Kąpiel nie wpłynęła dobrze na moje kolano, było znowu spuchnięte i prawie sztywne. Wychodząc z wanny poślizną­łem się i omal nie upadłem na śliczne kafelki. Chciałem natych­miast zatelefonować do Zohnerera i zaproponować mu, żeby mi znalazł engagement do jakiejś trupy. Wytarłem się, zapaliłem papierosa i przejrzałem się w lustrze: schudłem. Kiedy odezwał się dzwonek telefonu, myślałem przez chwilę, że może to Maria. Mógł być też Leon. Pokuśtykałem do pokoju, podniosłem słuchawkę i powiedziałem:
— Halo!
— Och — zabrzmiał głos Sommerwilda — mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu w wykonywaniu podwójnego salta!
— Nie jestem akrobatą — odpowiedziałem z wściekłością — tylko klownem. Jest to taka co najmniej różnica, jak między jezuitami i dominikanami, a jeżeli tu nastąpi coś podwójnego, to tylko podwójne morderstwo.
Sommerwild roześmiał się.
— Schnier, Schnier — powiedział — bardzo się martwię o pana.
Pan na pewno przyjechał do Bonn, aby nam wszystkim telefonicz­nie wypowiedzieć wojnę?
— Czy to ja zatelefonowałem do księdza, czy też ksiądz do mnie? — spytałem.
— Ach — powiedział — czy to ma rzeczywiście jakieś znaczenie? — Milczałem. — Wiem — ciągnął — że pan mnie nie lubi, i może to pana zdziwi, ale ja pana lubię. I musi pan uznać moje prawo do zaprowadzania ładu, w który wierzę i który reprezentuję.
— W razie potrzeby nawet przemocą.
— Nie. — Głos zabrzmiał bardzo wyraźnie. — Nie przemocą, ale z całym naciskiem, jak tego może oczekiwać osoba, o którą cho­dzi.
— Dlaczego ksiądz mówi: osoba, a nie: Maria?
— Ponieważ zależy mi na traktowaniu tej sprawy możliwie obiektywnie.
— To właśnie wielki błąd, księże prałacie, ponieważ ta sprawa jest najbardziej subiektywna, jak tylko można. — Było mi zimno w płaszczu kąpielowym, papieros zwilgotniał i nie chciał się porządnie palić. — Jeśli Maria nie wróci, zamorduję nie tylko księdza, ale i Züpfnera.
— Ach, mój Boże — powiedział rozdrażniony — niech pan Heriberta nie miesza do tej sprawy.
— Ksiądz jest niesłychanie dowcipny. Byle kto odbiera mi żonę i właśnie jego mam nie mieszać do tej sprawy.
— To nie jest byle kto, poza tym panna Derkum nie była pańską żoną — i on jej panu nie odebrał, tylko ona od pana odeszła.
— Całkiem dobrowolnie, prawda?
— Tak — powiedział — całkiem dobrowolnie, choć może w ciężkim zmaganiu się natury z czynnikiem ponadnaturalnym.
— Ach tak? A w czym ksiądz tu dostrzega czynnik ponadnaturalny?
— Schnier — powiedział Sommerwild zirytowany — mimo wszyst­ko wierzę, że jest pan dobrym klownem, ale o teologii wie pan tyle co kura o pieprzu.
— Wiem tyle, że wy, katolicy, jesteście wobec człowieka niewie­rzącego, jak ja, równie nieustępliwi, jak Żydzi wobec chrześcijan i chrześcijanie wobec pogan. Ciągle tylko słyszę: prawo, teologia — a wszystko w gruncie rzeczy z powodu jednego głupiego świstka papieru, który musi wystawić państwo.
— Pan myli przyczynę ze skutkiem — powiedział. — Ale ja pana rozumiem, rozumiem pana.
— Nic ksiądz nie rozumie — zaprzeczyłem — a skutkiem tego będzie podwójne wiarołomstwo. Jedno, które Maria popełni poślu­biając waszego Heriberta, a drugie, które popełni pewnego dnia odchodząc znów ze mną. Ja pewno nie jestem dostatecznie subtel­nym człowiekiem i artystą, a przede wszystkim nie jestem dostate­cznie chrześcijański, żeby jakiś prałat mógł mi powiedzieć: „Schnier, szkoda, że pan nie poprzestał na konkubinacie”.