wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Wiedziała tylko, że świat się kręci w szalonym, nieprzytom-
nym tempie i że upadłaby na pewno, gdyby nie to, że on trzyma ją mocno, przytuloną do siebie.
Ile, razy później usiłowała chwila po chwili, mgnienie po mgnieniu odtworzyć w swojej
pamiÄ™ci to wielkie, to cudowne zdarzenie – nie umiaÅ‚a. PamiÄ™taÅ‚a tylko ostre, jakby gniewne
spojrzenia jego czarnych oczu, a potem niemal bolesny uścisk i bezładne słowa, których
wówczas nie rozumiała, lecz których treść zdawała się bezpośrednio wlewać do jej krwi.
A potem ktoś wszedł do sklepu i odskoczyli od siebie półprzytomni. Klient posądził ją na
pewno o zaczadzenie lub o utratę orientacji. Nie mogła pojąć, o co mu chodzi, nie umiała ob-
liczyć należności. Gdy wreszcie wyszedł z pakunkiem, sama wybuchnęła śmiechem.
– ZupeÅ‚nie zgÅ‚upiaÅ‚am! Co ja mu dawaÅ‚am zamiast papieru kancelaryjnego! Boże! Niech
pan spojrzy!
Wskazywała na rozłożone na ladzie najrozmaitsze przedmioty i śmiała się, Śmiała, nie
mogąc powstrzymać tego radosnego śmiechu. Coś w niej drgało, coś trzepotało. Coś zrodziło
się do życia, nowego, wspaniałego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki biały ptak.
Czyński stał nieruchomo i wpatrywał się w nią z zachwytem. Napisał jej kiedyś w depeszy,
że uważa ją za najpiękniejszą dziewczynę... Teraz jednak była tak piękna, jaką jej jeszcze
nigdy nie widział.
– A to Å‚adnie! Bardzo Å‚adnie – mówiÅ‚a. – Przyjeżdżać tyle razy i nie wstÄ…pić do mnie! My-
ślałam, że się pan obraził.
– Czy obraziÅ‚em siÄ™? Ale pani żartuje! Ja nienawidziÅ‚em pani!
– Za co?
– Za to, że nie mogÅ‚em o pani zapomnieć, panno Marysiu. Za to, że ani bawić siÄ™, ani pra-
cować nie mogłem.
– I dlatego pan, przejeżdżajÄ…c koÅ‚o sklepu, odwracaÅ‚ oczy w przeciwnÄ… stronÄ™?
– Tak! WÅ‚aÅ›nie dlatego. WiedziaÅ‚em, że siÄ™ pani nie podobam, że pani mnie lekceważy!...
Żadna kobieta dotychczas nie lekceważyła mnie. Więc dałem sobie słowo honoru, że nie zo-
baczę pani już nigdy.
– PopeÅ‚niÅ‚ pan tedy aż dwie brzydkie rzeczy: najpierw dajÄ…c sÅ‚owo, a później je Å‚amiÄ…c.
Czyński potrząsnął głową.
– Panno Marysiu, nie potÄ™piÅ‚aby mnie pani, gdyby pani wiedziaÅ‚a, co to jest tÄ™sknota.
– Jak to! – oburzyÅ‚a siÄ™. – Dlaczego to mam nie wiedzieć, co to jest tÄ™sknota? Może lepiej
od pana wiem.
– Nie! – MachnÄ…Å‚ rÄ™kÄ…. – To niemożliwe. Pani nie może mieć najmniejszego pojÄ™cia o tÄ™-
sknocie. Czy pani wie, że czasami sądziłem, że dostałem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzy
pani? To proszę spojrzeć.
Wydobył z kieszeni cienką, różową książeczkę.
– Wie pani, co to jest?
– Nie.
– To jest bilet okrÄ™towy do Brazylii. Na kwadrans przed odpÅ‚yniÄ™ciem okrÄ™tu musiaÅ‚em
zabrać z pokładu moje kufry i zamiast do Brazylii przyjechałem do Ludwikowa. Nie mogłem,
wprost nie mogłem! A później była to największa męczarnia! Starałem się dotrzymać danego
sobie słowa, ale nie mogłem wyrzec się przyjazdów do Radoliszek. Nie wolno mi było szukać
spotkania z panią, lecz mogło się zdarzyć przypadkowo. Prawda?... Wówczas nie złamałbym
słowa.
Marysia nagle spoważniała.
– Zdaje siÄ™, że postÄ…piÅ‚ pan źle nie dotrzymujÄ…c danej sobie obietnicy.
– Dlaczego? – oburzyÅ‚ siÄ™.
–- Bo... miaÅ‚ pan sÅ‚uszność, nie chcÄ…c wiÄ™cej widzieć siÄ™ ze mnÄ….
– ByÅ‚em idiotÄ…! – zawoÅ‚aÅ‚ z przekonaniem.
65
– Nie, byÅ‚ pan rozsÄ…dny. Dla nas obojga... Przecież to nie ma żadnego sensu.
– Ach, tak?... Czy pani naprawdÄ™ nie znosi mnie do tego stopnia, że nawet widywać siÄ™ ze
mną nie chce? Spojrzała mu prosto w oczy.
–Nie, proszÄ™ pana! BÄ™dÄ™ zupeÅ‚nie szczera. I ja tÄ™skniÅ‚am za panem bardzo, bardzo...
– MarysieÅ„ko! – WyciÄ…gnÄ…Å‚ do niej rÄ™ce.
Potrząsnęła głową.
– Zaraz, powiem wszystko. Niech pan zaczeka. TÄ™skniÅ‚am bardzo. ByÅ‚o mi źle... Tak źle.
Nawet... płakałam...
– Moja ty jedyna! Mój cudzie!
– Ale – ciÄ…gnęła – doszÅ‚am do przekonania, że Å‚atwiej zapomnÄ™ o panu, gdy nie bÄ™dziemy
się widywać. Jakiż cel może mieć nasza znajomość?... Pan jest przecie dość rozumny, by le-

v