wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Wiele było rzeczy, których Kurt absolutnie nie tolerował, ale prostytucja i ho-
moseksualizm w jakiejkolwiek formie znajdowały się na czele tej listy, a nie należał on
do ludzi, którzy wzdragaliby się przed wprowadzeniem swych zasad w czyn.
Wszystko w jego życiu układało się dobrze, dopóki nie oddelegowano go na Okinawę.
Na tej zakazanej wyspie, sam Kurt to przyznał, sprawy wymknęły się spod kontroli.
Powoli pochylił się i jeszcze raz spojrzał w oczy Georginy. Na Okinawie spotkał
wiele takich kobiet jak ona. Tak wiele, prawdę mówiąc, że poczuł religijne powołanie
do zmniejszenia ich liczby. Było to tak, jak gdyby sam Bóg wskazał mu drogę. Usuwanie
ich nie nastręczało żadnych trudności. Uprawiał z nimi seks w jakimś odludnym zakąt-
ku, a potem, gdy okazywały się na tyle zdeprawowane, by domagać się pieniędzy, zabi-
jał je.
Nigdy go nie przyłapano ani nie oskarżono, ale ostatecznie wskazały na niego po-
szlaki. Armia rozwiązała problem, wydalając Kurta w ramach wdrożonego przez pre-
zydenta Clintona planu redukcji pracowników rządowych, który, jak się okazało, doty-
czył głównie wojskowych, a nie biurokratów. Kilka miesięcy później Kurt odpowiedział
na ogłoszenie zamieszczone przez Klinikę Wingate’a, gdzie przyjęto go z otwartymi ra-
mionami.
Do jego uszu dobiegł zgrzyt otwieranej bramy, a chwilę później warkot przejeżdża-
jącego przez tunel samochodu. Odsunąwszy się od biurka, podszedł do okna i otworzył
okiennice. Dostrzegł jeszcze tylne światła starego modelu chevroleta, znikającego za za-
krętem żwirowej drogi. Zerknął na zegarek.
Zamknąwszy okiennice, powrócił do biurka. Spojrzał w dół na znajomą już teraz
twarz kobiety. Nie uszło jego uwagi, że ten samochód nadjechał krótko po samocho-
dzie Wingate’a i skierował się wprost do willi szefa kliniki. Nie trzeba było genialnego
naukowca, by zrozumieć, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Odpowiednie ustępy
Biblii natychmiast stanęły Kurtowi przed oczyma. Recytował je, zaciskając dłonie w pię-
ści. Bóg znów wskazywał mu drogę.
126
Rozdział 11
10 maja 2001
7.10
Był kolejny cudowny, jasny, wiosenny ranek. Dziewczyny znów mknęły szosą na pół-
nocny zachód w stronę Bookford, które opuściły przed zaledwie dziewięcioma godzi-
nami. Obie były wykończone. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia nie obudziły
się same i dopiero dzwonek budzika wyrwał je z łóżek.
Po powrocie do domu, choć obie tęskniły za miękką poduszką, nie od razu położyły
się spać. Deborah uznała, że musi wyczyścić zabłocone w piwnicy Spencera buty. Sporo
czasu zajęło jej też kompletowanie stroju na następny dzień; poniewczasie uświadomiła
sobie, że będzie musiała znów wystąpić w tej samej sukience, gdyż wszystkie ubrania,
jakie miała, były w zupełnie odmiennym stylu, a to, jak sądziła, zdradziłoby, że nie jest
osobÄ…, za jakÄ… siÄ™ podaje.
Joanna natomiast zadzwoniła do Davida Washburna, żeby raz jeszcze powtórzyć do-
kładnie kroki, jakie ma wykonać, gdy dostanie się na serwer kliniki. Na jego nalega-
nia musiała nawet pójść do niego po parę hakerskich programów. David wyjaśnił jej,
że po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że nawet konsolę serwera trzeba będzie
uruchomić hasłem. Pokazał Joannie, jak posługiwać się oprogramowaniem, i polecił jej
wypróbować je kilka razy, aż upewnił się, że dziewczyna da sobie radę. Gdy wróciła do
domu, było dobrze po północy i Deborah twardo już spała.
Śmiertelnie zmęczone przyjaciółki jechały w milczeniu, bezmyślnie przysłuchując
się porannej audycji radiowej. Gdy dotarły do bramy kliniki, Deborah, która tym razem
prowadziła, przesunęła swą kartę przez czytnik. Brama otworzyła się gładko i dziew-
czyny wjechały do środka. Ponieważ przybyły do pracy jako jedne z pierwszych, na par-
kingu było sporo wolnych miejsc. Deborah stanęła tuż przy wejściu do budynku.
— Boisz siÄ™, że natkniemy siÄ™ na Spencera? — zapytaÅ‚a Joanna.
— WÅ‚aÅ›ciwie nie. BiorÄ…c pod uwagÄ™, jakiego kaca musi mieć po wczorajszych wyczy-
nach, nie sądzę, żeby dzisiaj miał ochotę pokazywać się ludziom na oczy.
— Może i racja. Poza tym tak czy inaczej nie bÄ™dzie chyba zbyt wiele pamiÄ™taÅ‚
z ostatniej nocy.
— No cóż, powodzenia, wspólniczko — rzuciÅ‚a Deborah.

v