wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


Mozolnie, powoli przedzierali się przez las, niosąc, prowadząc, bądź podtrzy-
mując w siodłach swoich rannych. Z takim wojskiem wyjście na otwarty teren
było niemożliwe. Setnik chciał przedostać się do Trzech Wsi i połączyć z jeźdź-
cami — jeśli zdołają tam dotrzeć. . . Wobec setek czy tysięcy Alerów na stepie, nie mógł wlec się ze swoimi rannymi, musiał ich zostawić pod opieką chłopów. Nawet
nie próbował zrozumieć, co właściwie oznacza obecność. . . już nie zgrai, a całej alerskiej armii w tak dużej odległości od granicy. Nigdy w życiu nie spotkał się z czymś takim. Sądził dotąd — jak wszyscy — że Srebrne Plemiona nie są zdolne do wypuszczania silniejszych zagonów. Chyba brakowało im wierzchowców.
Przygraniczne stanice atakowane były przez zastępy pieszych wojowników, nato-
miast w głąb armektańskiego terytorium wyprawiały się wyłącznie zgraje jeźdź-
ców — bo tylko takie miały wystarczającą ruchliwość. Dorlot mówił o tysiącach.
Tysiące? Czemu nie miliony? A przecież doświadczony zwiadowca na pewno się
nie mylił. Chłopski uciekinier z napadniętej wioski mógł opowiadać bzdury, bo
strach dziesięciokrotnie pomnażał liczbę napastników, zresztą byle wieśniak nie
mógł mieć pojęcia, jak właściwie prezentuje się szyk złożony z setki, a jak z ty-siąca jeźdźców. Ktoś kto słyszał o wielkich bitwach, gdzie zmagały się właśnie
tysiące, skłonny był uważać, że stu jeźdźców to garstka. Taka „garstka”, dodat-
kowo wiodąca parę zwierząt jucznych, idąc gęsiego ciągnęłaby się przez blisko
ćwierć mili. . . Oceny liczby „na oko” należało się uczyć, jak wszystkiego. Ale
kocur nie był przerażonym wieśniakiem, któremu spalono wioskę. Jeśli widział
tysiące, to tam były tysiące i basta.
*
*
*
Robiąc krótkie postoje, kontynuowali marsz aż do zmierzchu. Rawat uznał, że
pokonali wystarczającą odległość, by nie obawiać się pościgu, o podjęciu którego nic zresztą nie świadczyło. Fortel najwyraźniej spełnił swe zadanie. Jednak pokonany odcinek drogi był niepokojąco krótki, jeśli zważyć, że chcieli dotrzeć —
lasem — aż do wsi. Setnik wystawił czaty, po czym przywołał Drwala, Astata
i kota.
— Dorlot — rzekł — dla ciebie nie ma odpoczynku. Odnajdziesz tę zgraję,
gdziekolwiek by nie była. Myślę zresztą, że to nic trudnego, skoro jest ich tak du-41
żo. Spróbuj dokładniej oszacować liczbę, oceń broń, sam zresztą wiesz najlepiej.
Rano chcę wiedzieć wszystko o tej. . . armii.
Kot swoim zwyczajem nie potwierdził rozkazu, czekał aż dowódca skończy.
Ziewnął nawet.
— Jadłeś? — zapytał Rawat.
— Nie.
— Zjedz i idź.
Kocur odszedł, nawołując Agatrę.
— Już cię karmię, cicho — powiedziała z mroku.
Rawat i funkcyjni uśmiechnęli się mimo woli.
Wieś ku której zmierzali, położona była w odległości dwóch, trzech strzałów
z łuku od ściany lasu. Spomiędzy drzew wypływał leniwy, dość szeroki strumień,
nad którym przerzucono drewniany mostek. Nie miało to większego znaczenia,
jako że równie dobrze dało się pokonać strumień w bród; mieszkańcy wioski zbu-
dowali mostek raczej dla wygody, niźli z rzeczywistej potrzeby. Od południowe-
go wschodu, zaraz za osadą, wznosił się łagodny stok niewysokiego, samotnego
wzgórza. Porastała je tylko trawa.
Setnik przyłapał się na tym, że układa w myślach plan obrony Trzech Wsi —
tak, jakby chodziło o zwykłą zgraję, liczącą setkę głów. Zaczął się obawiać, że
trzeba będzie przekonać wieśniaków do porzucenia dobytku. Ciężka sprawa. . .
Chłop armektański w niczym nie przypominał ciemnego i zahukanego, bojaźli-
wego półniewolnika z Dartanu, albo Garry. Rzadko radził sobie z pisaniem, bo
nie miał czasu i okazji, by rozwijać tę trudną umiejętność, ale zwykle potrafił
czytać; w Armekcie uczono tej sztuki każde dziecko. Wiedział sporo o historii
swego kraju, zwał się Armektańczykiem i odczuwał z tego powodu narodową
dumę. W żyłach tych ludzi płynęła gorąca krew ojców-wojowników, którzy kie-
dyś, pośród nieustannych wojen, zjednoczyli podzielony Armekt w jedno potężne
królestwo, potem zaś pokonali wszystkie inne narody i plemiona Szereru, narzu-
cając im trwały pokój w granicach Wiecznego Cesarstwa. Prawo do ubiegania się
o przyjęcie do wojska było niezbywalnym przywilejem każdego Armektańczyka.
Związany z tym awans społeczny i otwarta droga do kariery nęciły. W armektań-
skiej wiosce każde dziecko potrafiło trzymać łuk — przecież łuk ten mógł kiedyś
całkowicie odmienić jego życie. . . A już tutaj, pod Północną Granicę, trafiali naprawdę twardzi ludzie. Tylko ktoś odważny i mający niewiele do stracenia gotów
był ryzykować życiem rodziny i własnym, szukając szczęścia w kraju cieszącym
się tak złą sławą. I gdy taki człowiek dorobił się czegoś „na nowym”, gotów był
bronić własności choćby i pazurami, a wykazywał przy tym ogromną zawziętość
i upór. Raz i drugi zdarzyło się przecież, że zbyt pewni siebie, albo nieostrożni Alerowie, zebrali tęgie baty od mieszkańców napadniętej wsi, którzy z pałkami
i toporami w garści oddawali wet za wet, cios za cios i ranę za ranę. Rawat z wła-42
snego doświadczenia wiedział, że próbując ocalić chłopów, trzeba czasem używać siły, by zmusić ich do porzucenia domów.
— Dorlot! — zawołał, tknięty nagłą myślą.
— Poszedł — odparł któryś z łuczników.