wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Zobaczyłem nawet tych najopieszalszych przybyszów -
wilgę i kraskę.
Po kilku kilometrach jazdy przez lasy znaleźliśmy się na rozstaju dróg. Tutaj
zatrzymałem wehikuł.
- W lewo szosa prowadzi na przystanek kolejowy w Karwicy - wyjaśnił Wielki Bóbr -
natomiast leśna droga w prawo zawiedzie nas prosto do zagrody Makulskiego. To duże
gospodarstwo, całe z czerwonej cegły. Ludzie z Wojnowa opowiadali mi, że Makulski
sprowadził się tutaj w 1950 roku, nabył zdewastowane gospodarstwo i odbudował je
bardzo pięknie. Skąd miał na to pieniądze, tego nie wiedzą, ale przypuszczają, że dorobił
się handlując rozbiórkową cegłą. Teraz gospodarstwo prowadzi jego syn, Michał.
- A on?
- Umarł przed rokiem. Miał siedemdziesiąt trzy lata - powiedział Wielki Bóbr.
Smutnie pokiwałem głową. Zapomniałem, że śledzę zdarzenia sprzed blisko trzydziestu
laty. Ludzie, którzy w tamtym czasie byli w sile wieku, teraz się postarzeli. Należało się
liczyć z faktem, że nie tylko umarł Kurt Piontek, ale i Makulski. Kto wie, czy żyli jeszcze
Krostek i Wągrowski, odkrywcy schowka doktora Gottlieba na Czarcim Ostrowie.
Zajrzałem do mapy.
- Z tego miejsca do Sowirogu - stwierdziłem - przez lasy i jezioro jest nie więcej niż
dziesięć kilometrów. Prawdopodobnie Piontek znał się z Makulskim i odwiedzał go.
Zagroda Makulskiego wyglądała okazale, duże kwadratowe podwórze obudowane było
murowanym domem, długą stajnią, oborą, owczarnią i stodołą. Na podwórze wjeżdżało
się przez bramę z daszkiem z czerwonej dachówki. Ale droga do gospodarstwa była
zaniedbana, pełna dołów.
Zagroda stała na skraju lasu, dalej rozciągały się pola, aż po widoczny z daleka nasyp
kolejowy.
Zajechaliśmy na podwórze tuż przed mały ganek. Nikt nie wyszedł nam na spotkanie,
choć z okien, domu widać było, jak zbliżaliśmy się drogą. Głośno także ujadały psy,
zamknięte w owczarni.
Wysiedliśmy z wehikułu i całą czwórką wkroczyliśmy na ganek. Zapukałem do drzwi,
ale nikt nie odpowiedział. Przycisnąłem klamkę, drzwi się otworzyły. Weszliśmy do
109
dużej sieni, gdzie było kilkoro drzwi. Wydawało mi się, że jakieś głosy dochodzą mnie z
pierwszych drzwi po prawej stronie, tam też zapukałem i usłyszałem wreszcie ciche
„proszę”.
Znaleźliśmy się w dużej kuchni wiejskiej, z wielkim piecem, stołem jadalnym,
kredensem. Przy stole siedziała kobieta lat chyba około trzydziestu i dwoje dzieci -
pięcioletnia dziewczynka i ośmioletni chłopiec. Cała ta trójka patrzyła na nas z
wyraźnym strachem.
- Czy jesteście... z milicji? - zapytała kobieta, jak gdyby z pewną nadzieją w głosie.
- Nie - odparłem - a pani może czeka na milicję?
- Tak tylko zapytałam - wyjąkała kobieta.
Wyglądała na przestraszoną. Również i dzieci patrzyły na nas z przerażeniem.
- Mamy pewną sprawę do pani męża - wyjaśniłem, uśmiechając się pogodnie, aby
uśmierzyć jej strach.
- Męża nie ma w domu. Wyjechał wozem do Ukty - wyrecytowała, nie patrząc na nas,
ale na dzieci, wzrokiem nakazując im milczenie.
Wielki Bóbr zbliżył się do okna i wyjrzał na podwórze.
- Wozem pojechał? - zdumiał się. - Przecież widzę wóz koło stodoły?
- Mamy dwa wozy. Pojechał drugim, po nawozy sztuczne - pośpieszyła z wyjaśnieniem
kobieta.
Zauważyłem, że ręce jej drżą ze zdenerwowania i ciągle nakazująco spogląda na dzieci.
- A kiedy wróci mąż? - zapytałem.
- Wieczorem. Późnym wieczorem. Jeśli panowie mają do niego jakąś sprawę, to może
przyjedziecie jutro rano - recytowała jak wyuczoną lekcję.
Uśmiechnąłem się znowu.
- A pani nie jest ciekawa, jaką sprawę mamy do męża?
- Nie. Ja o niczym nie chcę wiedzieć - niemal krzyknęła, jakby broniąc się przed nami. -
Mąż mnie w swoje sprawy nie wprowadza, ja o niczym nie wiem. I w ogóle to ja nie
mam czasu. Niech panowie już sobie jadą.
- Czemu się pani tak denerwuje? - wzruszyłem ramionami. - Jeśli nie ma męża, to
przyjedziemy jutro rano.
Odetchnęła z ulgą jak ktoś, kto zrzuca z pleców jakiś wielki ciężar.
- Czy nikt nie przyjeżdżał dziś do męża samochodem? - zapytał Wielki Bóbr.
- Nikogo nie było. Tylko panowie - odrzekła kobieta. Mrugnąłem znacząco do
Wielkiego Bobra, aby już nie pytał i dałem pozostałym znak, aby wyszli z kuchni.
- Do widzenia pani - powiedziałem. - Przyjedziemy jutro rano.
- Tak, tak, bardzo proszę - rozpogodziła się kobieta.
Wsiedliśmy do wehikułu i wyjechałem z podwórza na pełną wądołów drogę.
- Czy mój brat, Szara Sowa - odezwał się milczący dotąd Winnetou - potrafi
powiedzieć, ile samochodów przyjechało dziś do zagrody bladej twarzy nazwiskiem
Makulski?
- Przynajmniej trzy - stwierdziłem.
- Szara Sowa jest bystry - mruknął z uznaniem Winnetou.
Monika zaśmiała się.
- Już wiem, kogo mi brakowało w naszym towarzystwie.
- Kogo? - zainteresowałem się.
- Old Shaterhanda - zawołała, śmiejąc się. - Ciekawa jestem, skąd wy możecie
110
wiedzieć, ile samochodów odwiedziło dziś Makulskiego?
- To nietrudno odgadnąć - wyjaśniłem. - Samochody wjeżdżały w kałuże wody i w
błoto, a potem na suchym miejscu pozostawiały ślady opon.
- Hm - chrząknęła Monika - może i macie rację. Ta kobieta zresztą zachowywała się
bardzo podejrzanie. Czego się bała? I czy rzeczywiście chcecie tu powrócić dopiero
jutro?
- Nie, miła panienko - powiedział Wielki Bóbr. - Gdy wychodziliśmy z domu
Makulskiego, słyszałem wyraźnie rżenie koni w stajni. Makulski nigdzie nie wyjechał.

v