wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


- Przyszło mi właśnie coś do głowy. Gdy występowałem przed Synem Słońca, zarówno on, jak i Rada ożywili
się w momencie, gdy rozważano niebezpieczeństwo mojego powrotu na Ziemię. Syn Słońca poprosił mnie
wówczas o przygotowanie pisemnego raportu o wszystkim, co tutaj widziałem i słyszałem, a następnie jego
opublikowanie. Może chciał w ten sposób sprawdzić moją lojalność?
- Zapewniam cię, że nie. Zależy nam, aby o twoich przeżyciach dowiedziała się znaczna część Ziemian, ale w
chwili obecnej i tak nikt ci nie uwierzy.
- Dlaczego właśnie teraz nikt mi nie uwierzy?
- Ponieważ ludzie uwierzą dopiero wtedy, gdy część tych faktów zostanie potwierdzona.
- Jaką korzyść odniosą ludzie z tej wiedzy i kiedy?
- Kiedy wojna się skończy i przybędziemy tam, nieliczni, którym uda się przeżyć, będą mieli dzięki twoim
informacjom jako takie pojęcie o naszym systemie władzy i stylu życia, dzięki czemu nie będą stawiać oporu.
- Czy mam przez to rozumieć, że zjawicie się na Ziemi nie jako najeźdźcy, ale jako prawowici właściciele?
- Jak już wspomniałem, nie zamierzamy nikomu wyrządzić krzywdy. Ale jeśli doprowadzicie sami do swojej
zagłady, to jest oczywiste, że postaramy się to wykorzystać. My, Akartianie, zmuszeni przez okoliczności, staliśmy
się realistami. Twoje pytanie przypomina mi bajkę, którą w młodości opowiadał mi ojciec: Pewien człowiek miał
dwie wiszące klatki z ptakami. W jednej z nich ptaki mnożyły się na potęgę i wkrótce nie było w niej ani skrawka
wolnego miejsca, a mimo to ptaki te żyły zgodnie i były zadowolone, że w ogóle mają gdzie siedzieć. W drugiej
natomiast miejsca było pod dostatkiem, a mimo to jej lokatorzy nieustannie się kłócili. Każdy z nich chciał zająć
jak najlepsze miejsce; najsilniejsi wiedli wygodne życie, podczas gdy słabsi musieli kryć się po kątach i żywić
odpadkami. Grzęda była zarezerwowana tylko dla silnych. Każdy z nich pragnął wykazać swoją wyższość i przejąć
władzę. W końcu doszło między nimi do tak zażartej walki, że pozabijały się nawzajem, uśmiercając przy okazji
również większość słabeuszy, którzy nie mieli z tym sporem nic wspólnego. Kiedy człowiek to zobaczył, przeniósł
do tej klatki połowę ptaków z pierwszej, które z miejsca przystąpiły do naprawy zniszczonych gniazd, niosąc
również pomoc ptakom, które uszły z życiem z tego pogromu. Dzięki temu także w tej klatce na wiele lat
zapanował pokój, a jej mieszkańcy nie musieli przez dłuższy czas martwić się o przestrzeń życiową.
- Rozumiem morał płynący z tej opowieści. Na nieszczęście dla Ziemian, przypuszczalnie czeka nas to samo –
odrzekłem z nisko spuszczoną głową. Po kilku minutach milczenia spytałem: - Czy nie popełniłeś błędu, pokazując
mi waszą broń i środki transportu? Przecież po powrocie na Ziemię dysponując odpowiednią ilością czasu mogę
zdołać przekoanć swój rząd, aby przeznaczył środki na badania nad tego rodzaju sprzętem.
Acorc przełknął ślinę i odchylił głowę do tyłu.
- No... po pierwsze jestem przekonany, że coś takiego nawet nie przyjdzie ci do głowy, a po drugie, Ziemianie
nie posiadają na dzień dzisiejszy odpowiednich środków, aby podjąć skuteczne działanie. Proszę jednak, żebyś
więcej tak nie mówił. Gdyby ktoś zaczął podejrzewać, o czym tu mówimy, musiałbyś zapewne spędzić na Akart
resztę swojego życia.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie zagrożenie, na jakie naraziła mnie moja głupia podejrzliwość.
- Nie sądzę – powiedziałem – żebym był do czegoś takiego zdolny. To oczywiście tylko rozważanie
teoretycznej sytuacji.
- Wiem, ale lepiej, abyś nie dzielił się tymi myślami z Synem Słońca bądź Radą.
Acorc splótł w zamyśleniu palce dłoni. W pierwszym odruchu chciałem zadać mu jeszcze jedno pytanie, ale w
porę ugryzłem się w język i podobnie jak on spłotłem dłonie. Ileż krzywd i zła mogłyby wywołać w rękach
Ziemian dezintegratory, neutralizatory, słoneczne statki i inne posiadane przez te istoty urządzenia? Odpowiedź
była aż nadto oczywista.
Dając do ręki Ziemianom takie środki, wziąwszy pod uwagę ich wojowniczość, nie trzeba byłoby długo czekać
na katastrofę i przejęcie planety przez Akartian, którzy nie zwlekaliby z tym ani chwili i na dłuższy czas
rozwiÄ…zaliby problem przeludnienia swojej planety.
Słońce stało już nisko, jak na Ziemi w maju o piątej po południu, i zacząłem powoli odczuwać chłod. Acorc
przerwał kilkuminutowe milczenie.
- Skończmy już z tym. Czekając na piąty posiłek możemy jeszcze coś wypić.
- Zgoda – przytaknąłem.
Ruszyliśmy w stronę jednego z barów usytuowanych w owym dwudziestokilometrowym hotelu, wstępując po
drodze do przebieralni, gdzie zostawiliśmy swoje rzeczy. Potem usiedliśmy przy jednym z kilkuset stolików. Acorc
dał znak młodemu kelnerowi, który skinął mu głową. Po chwili był już obok nas z dwiema napełnionymi do
połowy filiżankami.
- Spędzimy tu noc? - spytałem, gdy sączyliśmy powoli napój.
- Nie, po posiłku wrócimy do Tarnuc.

v