wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Któż by tego nie zrobił? - Co pan tam widzi? - spytał. - Nic. - odpowiedziałem i zawstydziłem się strasznie samego siebie. Spojrzał na mnie badawczo z dziką i miażdżącą pogardą. - No właśnie - powiedział. - Ale gdybym ja tam spojrzał, to bym zobaczył - mówię panu, nie ma takich oczu jak moje. - Wpił mi się znowu w ramię i ciągnął ku sobie szukając ulgi w poufnym zwierzeniu.- Miliony różowych ropuch. Nie ma takich oczu jak moje. Miliony różowych ropuch. To jest gorsze niż widok tonącego statku. Mógłbym cały dzień patrzeć na tonące statki i palić fajkę.
Dlaczego mi nie oddadzą mojej fajki? Palił bym sobie pilnując tych ropuch.
Statek był pełen ropuch. Pan rozumie, ich trzeba pilnować! - Mrugnął jowialnie. Pot kapał na niego z mojej głowy, drelichowa kurtka przylepiła mi się do mokrych pleców; wieczorny powiew przebiegł gwałtownie nad łóżkami, sztywne fałdy firanek poruszyły się grzechocząc na mosiężnych prętach. Kapy okrywające szereg pustych łóżek powiewały bezszelestnie tuż nad gołą podłogą, a mnie przejął dreszcz do szpiku kości. Łagodny powiew tropikalny igrał posępnie w tej pustej sali jak i nas zimowy wicher hulający po pustej stodole. - Niech pan nie pozwoli mu więcej ryczeć. - zawołał z daleka ranny z rozpaczą i gniewem, a jego głos rozbrzmiał wśród tych ścian, drgający niby krzyk w tunelu. Szpony wbite w ramię przyciągały mnie; mechanik znacząco łypał oczami. - Okręt był ich pełen, uważa pan, a myśmy musieli zmiatać chyłkiem - szepnął niezmiernie szybko. - Wszystkie różowe,, wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z jednym okiem na wierzchu głowy i szponami naokoło brzydkich pysków. Brr! Brr! - Szybkie wstrząsy, jakby wywołane elektrycznym prądem, ujawniły pod płaską kołdrą zarys chudych niespokojnych nóg; mechanik puścił moje ramię i sięgnął po coś w powietrzu; drżał na całym ciele, wyprężony niby trącona struna harfy; a kiedy tak patrzyłem na niego z góry, przyczajony upiór przerażenia przedarł się przez jego szklisty wzrok. W jednej chwili ta twarz starego żołnierza, o szlachetnych, spokojnych rysach, uległa w moich oczach rozkładowi, skażona przez podstępną chytrość, przez wstrętną ostrożność, przez rozpaczliwy strach. Powstrzymywał się od krzyku. Szszszsz! Co robią teraz tam pod spodem? - spytał wskazując na podłogę z niesłychaną ostrożnością w głosie i ruchu. Ponury błysk zrozumienia ukazał mi nagle, co znaczy właściwie ta ostrożność; przejął mnie wstręt do własnej przenikliwości. - Śpią - odpowiedziałem śledząc go bacznie. Otóż to. To właśnie chciał usłyszeć; było to jedyne słowo, które mogło je uspokoić. Odetchnął głęboko - Szszsz! Spokojnie, spokojnie. Znam jak własną kieszeń. Znam te bestie. Po łbie pierwszą, która się ruszy! Takie ich mnóstwo, a statek nie utrzyma się na wodzie dłużej niż dziesięć minut. - Zaczął znów dyszeć - Szybko! - wrzasnął nagle i ciągnął dalej jednostajnym krzykiem: - Zbudziły się wszystkie - miliony, miliony! Tratują mnie! Czekajcie, ach, czekajcie! Będę je rozgniatał kupami, jak muchy! Czekajcie na mnie! Ratunku! Ra-tu-nku! - Przeciągłe wycie bez końca dopełniło mej porażki. Widziałem z dala, jak ranny podniósł żałośnie obie ręce do obandażowanej głowy; sanitariusz w fartuchu sięgającym pod brodę ukazał się w głębi sali; widać go było jakby przez odwrócony kalejdoskop. Uznałem się za bezwzględnie pokonanego i, nie zwlekając dłużej, uciekłem na zewnętrzną galerię wychodząc przez okno.
Wycie ścigało mnie jak zemsta. Skręciłem na puste schody i nagle zapanowały spokój, spokój i cisza; szedłem po nagich, połyskliwych stopniach wśród milczenia, które mi pozwoliło zebrać rozproszone myśli. Na dole spotkałem jednego ze szpitalnych chirurgów; przechodził przez podwórze i zatrzymał mnie.
- Odwiedzał pan swego człowieka, kapitanie? Chyba jutro go wypuścimy.
Tylko że te bałwany nie wiedzą, jak się potem zachować! - Wie pan, mamy tu pierwszego mechanika, który był na tym statku z pielgrzymami. Ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił na umór trzy dni w szynku tego Greka czy Włocha. Musiało się tak skończyć. Dzień w dzień cztery butelki ich tej brandy, jak mi mówiono. Nadzwyczajne, jeśli to prawda. Ten człowiek ma chyba wnętrze z żelaza. Przytomności oczywiście ani śladu, ale co najciekawsze w tym wszystkim, to pewna metoda w jego majaczeniach. Staram się ją wykryć. Bardzo niezwykłe, ta nić logiki w tego rodzaju bredzeniu. Tradycyjnie powinien widzieć węże, ale nic podobnego.