wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


- Uciekaj! - wydyszała. - Uciekaj! - A potem: - Nie mogę wstać...
Jej głos wydał mi się dziwnie znajomy.
- Dlaczego miałbym uciekać?
Dźwignąłem ją na nogi. W rozproszonym blasku gwiazd dostrzegłem, że ma twarz umazaną sadzą i strach w oczach.
- Zabiło Jurmina! Spaliło go żywcem. Kiedy go znaleźliśmy, jego laska jeszcze płonęła. On...
Zaniosła się rozpaczliwym łkaniem.
- Kto zabił Jurmina? - Nie odpowiadała, więc chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem mocno, ale osiągnąłem tylko tyle, że zaczęła szlochać jeszcze głośniej. – Czy ja ciebie nie znam? Mówże, kobieto! Tak, jesteś gospodynią z „Kaczego Gniazda"! Zaprowadź mnie tam.
- Nie mogę - odparła. - Boję je. Podaj mi ramię, sieur. Powinniśmy się ukryć.
- Znakomicie, ukryjemy się w „Kaczym Gnieździe". To na pewno niedaleko stąd. A cóż to znowu?
- Daleko! - Ponownie zaniosła się płaczem. - Za daleko... Nie byliśmy już sami. Nie wiem, czy zawiodły mnie zmysły, czy wcześniej po prostu nie dało się wyczuć obecności tego czegoś, lecz teraz nagle zdałem sobie z niej sprawę. Ludzie, którzy śmiertelnie boją się szczurów, twierdzą, iż potrafią stwierdzić ich obecność zaraz po wejściu do domu, nawet jeżeli zwierzęta ukryją się w najgłębszych zakamarkach. Teraz ja mogłem powiedzieć to samo. Wydawało mi się, że gdzieś blisko jest jakieś źródło ciepła, a choć powietrze stało się nagle zupełnie bezwonne, odniosłem wrażenie, iż prawie nie zawiera składników podtrzymujących życie.
Kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Minionej nocy spaliło trzech ludzi w pobliżu hareny, dzisiaj zaś jednego, przy Vinculi. A teraz jeszcze Jurmina. Podobno kogoś szuka - tak przynajmniej mówią ludzie.
Pomyślałem o notulach i o niewidocznej rzeczy, która pełzła wzdłuż ściany przedpokoju Domu Absolutu, i powiedziałem:
- Myślę, że już go znalazło.
Rozejrzałem się szybko we wszystkie strony. Żar wyraźnie narastał, ale nigdzie nie pojawiło się światło. Kusiło mnie, aby wydobyć Pazur i skorzystać z jego blasku, ale przypomniałem sobie o istocie, którą obudził w nieczynnej kopalni i doszedłem do wniosku, że światło klejnotu jedynie pomogłoby jej mnie odnaleźć, bez względu na to, czym była. Nie miałem żadnej gwarancji, że mój miecz okaże się teraz bardziej skuteczny niż przeciwko notulom, przed którymi uciekaliśmy z Jonasem przez cedrowy las, niemniej jednak obnażyłem go.
W tej samej chwili rozległ się tętent oraz głośny okrzyk i zza zakrętu oddalonego od nas nie więcej niż o sto kroków wyłonili się dwaj jezdni. Gdybym miał trochę więcej czasu, z pewnością uśmiechnąłbym się do siebie, gdyż wyglądali niemal dokładnie tak, jak ich sobie wyobrażałem. Nie uczyniłem tego jednak, gdyż zimny blask bijący ze szczytów ich lanc wydobył z mroku jakąś ciemną, skuloną postać stojącą między nimi a nami.
Natychmiast zwróciła się w kierunku światła i otworzyła niczym kwiat, rosnąc jednocześnie w oszałamiającym tempie. Bardzo szybko zaczęła przypominać jarzącego się lekką poświatą węża, który, chociaż rozpalony niemal do białości, pozostał wężem, podobnie jak te zadziwiające gady z dżungli północy, mieniące się niespotykanymi, czarodziejskimi barwami. Rumaki natychmiast stanęły dęba i zarżały przeraźliwie, ale jeden z żołnierzy zachował dość przytomności umysłu, aby wycelować lancę w potwora i nacisnąć spust. Na jedno uderzenie serca noc zamieniła się w dzień.
Gospodyni z „Kaczego Gniazda" ponownie osunęła się na ziemię, ja zaś błyskawicznie chwyciłem ją wolną ręką i jednym szarpnięciem postawiłem na nogi.
- Ta rzecz wchłania ciepło żywych istot - powiedziałem. - Myślę, że zajmie się wierzchowcami, a wtedy my uciekniemy.
W chwili, kiedy skończyłem mówić, coś odwróciło się w naszą stronę.
Powiedziałem już, że od tyłu przypominało skrzyżowanie kwiatu z ogromnym wężem. Wrażenie to pozostało i teraz, kiedy ujrzałem przerażające stworzenie w całej jego grozie i niesamowitości, ale dołączyły do niego dwa inne: intensywnego, nieziemskiego ciepła (potwór nadal przypominał węża, tyle tylko, że takiego, który spłonął w ogniu, jakiego nigdy do tej pory nie widziano na Urth) oraz smagania przez porywisty wiatr nie mający jednak nic wspólnego z ruchem powietrza, który najpierw zrodził się w samym sercu kwiatu, by potem bezlitośnie poszarpać białe i bladożółte płatki.