wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Wydaje mi się, że Święte Oficjum ma już księdza na oku, tak jak miało moją matkę, znam dobrze towarzyszące temu oznaki, podejrzanego otacza jakaś szczególna aura, jeszcze sam nie wie, o co mogą go oskarżyć, a już się czuje winny, Ja dobrze wiem, o co mnie oskarżą, kiedy wybije moja godzina, zarzucą mi, że przeszedłem na judaizm, co jest prawdą, że praktykuję czary, co także jest prawdą, jeśli za czary uznać passarolę i inne machiny, o których bezustannie rozmyślam, po tym wszystkim, co powiedziałem, macie mnie w garści i jeśli mnie wydacie, jestem zgubiony. Na co rzekł Baltazar, Niech stracę drugą rękę, jeśli coś podobnego uczynię, Blimunda też dorzuciła, Gdybym coś takiego zrobiła, niech moje oczy nigdy więcej się nie zamkną i widzą tak, jakbym stale była na czczo.
Baltazarowi i Blimundzie, którzy nie ruszają się z majątku, czas bardzo się dłuży. Minął sierpień, już prawie połowa września, już pająki zaczęły prząść swoje nici tkając własne żagle i skrzydła na passaroli, klawesyn pana Szkarłata od dawna milczy, całe Sao Sebastiao stało się najsmutniejszym miejscem ma ziemi. Jest coraz chłodniej, coraz mniej słońca, jak tu wypróbować maszynę przy pochmurnym niebie, jeśli ksiądz Bartłomiej zapomniał, że bez słońca maszyna nie wzbije się w górę i zjawi się tu z królem, to najemy się tyle wstydu, że chyba zapadnę się pod ziemię. Ale ani król się nie zjawił, ani ksiądz nie przyjechał, niebo na powrót stało się bezchmurne, zajaśniało słońcem, a Blimunda i Baltazar ciągle trwali w niespokojnym wyczekiwaniu. Aż wreszcie któregoś dnia ksiądz przyjechał. Zza bramy doszedł ich głośny stukot mulich kopyt, co było bardzo dziwne, gdyż nie jest to przecież zwierzę skłonne do szalonego pędu, a więc coś się musiało stać, może wreszcie król przyjeżdża, żeby zobaczyć wspaniały start passaroli, choć z drugiej strony tak bez uprzedzenia, bez wysłania przodem służby, która sprawdziłaby, czy panuje tu należyty porządek, zadbałaby o zapewnienie odpowiednich wygód, rozwiesiłaby baldachimy, to jednak musi być coś innego. Tak też było. Ksiądz Bartłomiej wpadł pędem do szopy, był trupio blady, jakiś poszarzały, wyglądał niczym rozkładający się nieboszczyk, który właśnie zmartwychwstał, Musimy uciekać, Jestem poszukiwany przez Święte Oficjum, chcą mnie aresztować, gdzie są flakoniki. Blimunda otwarła kufer, wyjęła jakieś ubrania, Oto one, wtedy Baltazar spytał, Co robimy. Ksiądz trząsł się cały, ledwie trzymał się na nogach, Blimunda podtrzymała go, Co robimy, powtórzyła, na co on krzyknął, Uciekniemy passarolą, po czym, jakby zdjęty nagłym strachem, wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem wskazując na maszynę, Uciekniemy nią, Dokąd, Nie wiem, w każdym razie stąd trzeba uciekać, Baltazar i Blimunda wymienili długie spojrzenia. Los tak chciał, powiedział Baltazar, Polecimy, powiedziała Blimunda.
Jest już druga po południu, a przed nimi mnóstwo pracy, nie ma ani chwili do stracenia, trzeba usunąć dachówkę, pociąć deski i belki, których nie uda się wyrwać, ale przede wszystkim umocować bursztynowe kule na skrzyżowaniach drutów, rozwinąć górne żagle, by słońce nie padało przed czasem na maszynę, przełożyć do kul dwa tysiące gęstych obłoków, po tysiącu do każdej, żeby jedna nie ciągnęła w górę mocniej niż druga, co mogłoby spowodować koziołkowanie maszyny w powietrzu, bo jeżeli ma to nastąpić, to już z przyczyn, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tyle pracy, a tak mało czasu, Baltazar już jest na dachu i zrzuca dachówki, które z trzaskiem rozbijają się na kawałki, ksiądz Bartłomiej otrząsnął się wreszcie z obezwładniającego odrętwienia i robi co może, aby od wewnątrz zrywać co cieńsze deski, gdyż belki wymagają znacznie więcej siły, trzeba więc z nimi poczekać, Blimunda tymczasem z całkowitym spokojem, jakby przez całe życie nic innego nie robiła, tylko latała, sprawdza stan żagli, czy są równo nasmołowane, i wzmacnia niektóre szwy.

v