wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Myślę, że wystarczy, gdy Tee Jay
postara się nie dopuścić do kolejnych zabójstw i zechce nam pomóc, oczywiście jeśli nie
będzie musiał popełnić herezji.
Niewielu uczniów w jego klasie wiedziało, co to jest „herezja”, ale domyślili się. Pojęli
także, że Jim usiłuje przywrócić Tee Jaya na łono klasy i prosi ich, żeby go nie izolowali. Tee
Jay zajął się voodoo, ponieważ — mimo swej popularności — czuł się gorszy od innych. Co z
tego, że jesteś lubiany, skoro z trudem sylabizujesz wierszyki dla dzieci w klasie specjalnej
nędznego college’u?
— Tee Jay mógłby pomóc zawiadamiając nas, kiedy dusza jego wuja opuści ciało —
oświadczyła Sharon. Wtedy moglibyśmy tam pójść i zabrać mu tę laskę.
— Nie zdołacie tam wejść — odparł Tee Jay. — Kiedy wuj zmienia się w Dym, dobrze
zamyka mieszkanie. Nie chce, żeby ktoś w tym czasie ruszał jego ciało.
— Nie mógłbyś nas wpuścić?
— Nie da rady. Zamyka się w swoim pokoju i zasuwa rygle. Trzeba by czołgu, żeby
dostać się do środka. Poza tym… w ten sposób pomógłbym wam w kradzieży laseczki loa i
jestem pewny, że Baron Samedi nie byłby z tego zadowolony,
— Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle zacząłeś wierzyć w takiego paskudnego typa jak
Baron Samedi — powiedziała Muffy. — Jakby w rzeczywistym świecie było za mało
paskudnych typów.
— Jeżeli nie możemy tam po prostu wejść i zabrać mu laseczki, będziemy musieli się
włamać w inny sposób. Nie wiem, czy jesteście gotowi to usłyszeć, lecz sądzę, że
powinniście… życiu nas wszystkich zagraża niebezpieczeństwo.
Najkrócej i najbardziej rzeczowo jak mógł, Jim opowiedział im o pani Vaizey i o
Elvinie.
Kiedy skończył, w klasie było tak cicho, że doktor Ehrlichman zajrzał przez okienko
sprawdzając, czy nadal tam są. Jim przechadzał się między stolikami, czekając na reakcję
uczniów.
Jane Firman miała łzy w oczach.
— Czy to wszystko prawda? — zapytała. Jim skinął głową.
— Kiedy ta stara połknęła siebie… Jezu, chyba pana zemdliło.
— Nie wierzę w ani jedno słowo — oświadczyła Rita. — To nie jest test, co? Takie
udawanie, żebyśmy myśleli o sprawach, których tak naprawdę nie może być.
— Po co miałbym to robić? — zdziwił się Jim.
— Aby nas nauczyć. Rozwinąć naszą wyobraźnię.
— No cóż, chciałbym, żeby tak było — odparł Jim. — Sharon, a co ty o tym myślisz?
Dziewczyna była bardzo przygnębiona.
— Owszem, czytałam o ludziach zmuszanych, żeby zjadali sami siebie — powiedziała.
— To ma być kara za wtykanie nosa w cudze sprawy. Na przykład wkraczanie na magiczny
teren albo chodzenie po cmentarzu czy oglądanie banda bez zaproszenia.
— Banda to rodzaj rytualnego tańca na cześć Barona Samedi — wyjaśnił Tee Jay. —
Jest dość seksowny. No wiecie, ludzie tańczą bez ubrań.
— Jednak to zjadanie samego siebie jest okropne… — rozmyślała na głos Sharon. —
Nie miałam pojęcia, że coś takiego może się naprawdę zdarzyć.
— Nie masz pojęcia o wielu sprawach — burknął Tee Jay. — Wciąż gadasz o naszych
korzeniach i tym podobnych rzeczach, a nie masz o nich pojęcia.
Sharon zamierzała zaprotestować, ale Jim ją uprzedził.
— Dlatego potrzebujemy twojej pomocy, Tee Jay — powiedział. — Wiesz o tym
więcej niż ktokolwiek z nas. Nawet jeśli nie możesz udzielić nam czynnej pomocy, to
przynajmniej staraj się nie przeszkadzać. Chociaż tyle powinieneś zrobić, zważywszy na to,
co spotkało Elvina.
Chłopak rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Dobra, w porządku”. Jim dodał:
— Proponuję, żeby Tee Jay dziś wieczorem, jeśli jego wuj Umber przybierze postać
Dymu, zadzwonił do mnie do domu i zawiadomił o tym. Tylko o to cię proszę, Tee Jay,
nic więcej od ciebie nie chcę… ale to musisz być ty, ponieważ tylko ty oprócz mnie możesz
go zobaczyć. Kiedy tylko otrzymam tę wiadomość, opuszczę moje ciało używając techniki,
jakiej nauczyła mnie pani Vaizey. Jeśli wyruszę natychmiast, być może uda mi się dostać do
mieszkania wuja Umbera i zdobędę laseczkę loa.
— A jeśli on pana złapie?
— To nie będę musiał martwić się, co zjeść na kolację, no nie?
ROZDZIAŁ XI
Zaparkował w odległości jednej przecznicy od baru „Sly’s” i resztę drogi pokonał
pieszo.
Bykowaty wykidajło był jeszcze bardziej wrogo nastawiony niż poprzednio.
— Masz tupet, koleś. Na twoim miejscu byłbym już w Nome, na Alasce.
— Gdzie ja trafiłem? — zapytał Jim. — Czy to filia tamtejszego biura podróży?
— Chill nie chce cię widzieć. Nie ma go dziś dla nikogo.
— Powiedz Chillowi, że mam coś dla niego. Skromny prezent od Umbera Jonesa.
Serce biło mu mocniej niż zwykle, lecz jednocześnie niewiarygodnie ekscytowało go,
że może rozmawiać w ten sposób z takimi twardymi facetami wiedząc, że ma nad nimi
przewagę. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, dlaczego niektórzy ludzie wchodzą na
przestępczą drogę. On też uwielbiał zwięzłe, eufemistyczne rozmowy, które łatwo mogły
przejść w brutalne akty przemocy — pobicie czy nawet zabijanie. Uwielbiał ryzykowanie, że
powie się coś nie tak, okaże brak szacunku lub słabość, albo po prostu nadużyje czyjejś
cierpliwości.
To niemal tak podniecające jak nauczanie, pomyślał i uśmiechnął się do siebie.
Portier rzucił kilka słów do domofonu i powiedział:
— Dobra… znasz drogę.
Jim zszedł po ciemnych schodach. Na dole kolejny wykidajło obszukał go i kiwnięciem
głowy pozwolił wejść. Ten sam pianista grał wiązankę melodii z musicali wystawianych na
Broadwayu. Śpiewaczki nie było. Jim przeszedł przez smugi reflektorów i papierosowego
dymu i ujrzał siedzącego w kącie Chilla z turbanem bandaża na głowie i obiema rękami
owiniętymi tak grubo, że przypominały kukiełki. Otaczali go trzej goryle w lustrzanych
okularach; jeden z nich nieustannie spoglądał na zegarek, jakby miał umówioną wizytę u
fryzjera, który nie pozwalał oklapnąć jego trwałej.
— Siadaj — powiedział Chill i Jim usiadł.
Zapadła długa cisza.

v