wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


To była jedna, dobra strona sprawy, ale gdy o złych pomyślał, znowu mrówki poczęły mu tysiącami chodzić po
grzbiecie.
Fortele!...
– Gdyby tu wieprz albo świnia leżała w tym chlewie – mruczał pan Zagłoba – miałaby ich więcej niż ja, boby jej
nie związali w kij do własnej szabli. Niechby Salomona tak związali, nie byłby mądrzejszy od własnych pludrów
albo od mego napiętka. O Boże, Boże, za co mnie tak każesz! Na tylu ludzi na świecie tego jednego złodzieja
najbardziej uniknąć pragnąłem – i takie moje szczęście, żem jego właśnie nie uniknął. Będę miał skórę wyczesaną
jak świebodzińskie sukno. Żeby to inny mnie złapał, to bym deklarował, że do buntu przystaję, a potem umknął. Ale
i inny by nie uwierzył, a cóż dopiero ten! Czuję, że mnie serce zamiera. Diabli mnie tu przynieśli – o Boże, Boże,
ani ręką, ani nogą ruszyć nie mogę... o Boże! Boże!
Po chwili jednak pomyślał pan Zagłoba, że gdyby miał wolne ręce i nogi, łatwiej by mógł jakichkolwiek
fortelów się chwycić. A nużby popróbował? Byle tylko szablę zdołał spod kolan wysunąć, reszta poszłaby łatwiej.
Ale jak tu ją wysunąć? Przewrócił się na bok – źle... Pan Zagłoba zamyślił się głęboko.
Następnie począł się kołysać na własnym grzbiecie coraz prędzej i prędzej, a za każdym takim ruchem posuwał
się o pół cala naprzód. Zrobiło mu się gorąco, czupryna zapociła mu się gorzej niż w tańcu i chwilami ustawał i
spoczywał, chwilami przerywał pracę, bo zdało mu się, że któryś z mołojców idzie ku drzwiom – i znów
rozpoczynał z nowym zapałem, na koniec przesunął się do ściany.
Wówczas począł się kiwać inaczej, bo nie od głowy ku nogom, ale z boku na bok, tak że za każdym razem
uderzał z lekka w ścianę końcem szabli, która wysuwała się przez to spod kolan, przechylając się coraz bardziej ku
wewnątrz, na stronę rękojeści.
Serce poczęło bić w panu Zagłobie jak młotem, bo ujrzał, że to sposób może być skuteczny.
I pracował dalej, starając się jak najciszej uderzać i tylko wówczas, gdy rozmowa mołojców głuszyła lekkie
uderzenia. Przyszła nareszcie chwila, że koniec pochwy znalazł się na jednej linii z łokciem i kolanem i że dalsze
kiwania się ku ścianie nie mogły go już wypychać.
Tak, ale natomiast z drugiej strony zwieszała się już znaczna część szabli, i wiele cięższa biorąc na uwagę
rękojeść.
Na rękojeści był krzyżyk, jako zwykle przy karabelach; pan Zagłoba liczył na ów krzyżyk.
I po raz trzeci począł kołysać się, ale tym razem celem jego usiłowań było odwrócenie się nogami do ściany.
Dopiąwszy i tego jął posuwać się wzdłuż. Szabla jeszcze tkwiła między podkolanami a rękoma, ale rękojeść
zawadzała się co chwila krzyżykiem o nierówności gruntu; na koniec krzyżyk zawadził silniej – pan Zagłoba kiwnął
się ostatni raz i przez chwilę radość przygwoździła go na miejscu.
Szabla wysunęła się zupełnie.
Szlachcic zdjął wówczas ręce z kolan, a chociaż dłonie miał jeszcze związane, uchwycił nimi szablę na powrót.
Pochwę przytrzymał nogami i wyciągnął żeleźce.
Rozciąć pęta na nogach było teraz dziełem jednej chwili.
Trudniej było z dłońmi. Pan Zagłoba musiał ułożyć szablę na gnoju, tylcem do dołu, ostrzem do góry, i trzeć o
owo ostrze postronki dopóty, dopóki ich nie rozciął.
Co gdy uczynił, był nie tylko wolny od pęt – lecz i uzbrojony.
Odetchnął też głęboko, po czym przeżegnał się i zaczął Bogu dziękować.
Ale od rozcięcia pęt do uwolnienia się z rąk Bohunowych było jeszcze bardzo daleko.
– Co dalej? – pytał samego siebie pan Zagłoba.
I nie znalazł odpowiedzi. Chlew naokoło obstawiony był mołojcami; było ich tam razem ze stu; mysz nie
mogłaby się wymknąć nie postrzeżona, a cóż dopiero człowiek tak tęgi jak pan Zagłoba!
– Widzę; że zaczynam w piętkę gonić – rzekł sam do siebie – a mój dowcip tyle wart, żeby nim buty
wysmarować, chociaż i smarowidła lepszego można by u Węgrzynów na jarmarku kupić. Jeśli mnie Bóg nie ześle
jakiej myśli, to pójdę wronom na pieczeń, ale jeśli ześle, to się ofiaruję w czystości trwać jako pan Longinus.
Głośniejsza rozmowa mołojców za ścianą przerwała mu dalsze rozmyślania, poskoczył więc i ucho przyłożył do
szpary między belkami.
Wysuszone sosnowe belki odbijały głosy jak pudło teorbanu: słowa dochodziły wyraźnie.
– A gdzie my stąd pojedziemy, ojcze Owsiwuju? – pytał jeden głos.
– Ne znaju, pewno do Kamieńca – odparł drugi.
– Ba, konie ledwo nogami włóczą; nie dojdą.
– Dlatego tu i stoimy; do rana wypoczną.
Nastała chwila milczenia, potem pierwszy głos ozwał się ciszej jak poprzednio:
– A mnie się widzi, ojcze, że ataman spod Kamieńca za Jampol ruszy.
Zagłoba wstrzymał oddech w piersi.
– Milcz, jeśli ci młoda głowa miła! – brzmiała odpowiedź.
Nastała chwila milczenia, tylko zza innych ścian dochodziło szeptanie.
– Wszędy są, wszędy pilnują! – mruknął Zagłoba.
I poszedł ku przeciwległej ścianie.