wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

- Walczcie z nim! Zejdźcie głębiej!
- Ja już nie mogę zejść głębiej! - wydyszał Sertino.
Baerd zerwał się z kucek, wpatrując się w czarodziejów. Zawahał się, targany przez chwilę niepewnością, po czym szyb­ko do nich podszedł.
- Sandre, Erleinie? Słyszycie mnie?
- Oczywiście. - Po przyciemnionej twarzy Sandre spływał pot. Wciąż patrzył na wschód, lecz jego wzrok był rozmyty, skierowany do wewnątrz.
- A więc zróbcie to! Zróbcie to, o czym mówiliśmy. Jeśli on wszystkich was odpycha, musimy spróbować, bo inaczej wszyst­ko na nic!
- Baerdzie, oni mogą... - Erlein z trudem wypowiadał słowa.
- Nie, on ma rację! - przerwał mu Sertino. - Musimy spróbo­wać. On jest... za silny. Pójdę za wami dwoma... wiem, dokąd dotrzeć. Do roboty!
- Trzymajcie się więc mnie - powiedział Erlein osłabłym głosem. - Trzymajcie się mnie.
W dole rozległy się nagle wołania, a potem przeraźliwe krzy­ki. Nie dochodziły z pola bitwy, lecz z terenu leżącego na pół­noc od nich. Wszyscy oprócz czarodziejów błyskawicznie od­wrócili się w tamtą stronę, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Ducas zatrzasnął pułapkę. Jego zaczajeni banici raz po raz zasypywali Ygratheńczyków deszczem strzał. Padło pół tuzi­na, ośmiu, dziesięciu atakujących, lecz Królewscy Gwardziści Ygrathu mieli na sobie zbroje nawet w czasie upału i więk­szość z nich parła dalej. Poruszali się mimo obciążenia z przera­żającą zręcznością, zbliżając się do rozsypanych ludzi Ducasa.
Devin zobaczył, jak trzej z nich, którzy już upadli, znowu się podnoszą. Jeden wyciągnął strzałę z ramienia i szedł, potyka­jąc się, naprzód, niezłomnie dążąc ku szczytowi wzniesienia.
- Niektórzy na pewno mają łuki. Musimy osłonić czarodzie­jów - rzucił Alessan. - Wszyscy, którzy mają jakieś tarcze, do mnie!
Pół tuzina pozostałych na wzgórzu ludzi rzuciło się w jego kierunku. Pięciu miało prowizoryczne tarcze z drewna lub skóry; szósty, mężczyzna może pięćdziesięcioletni, kuśtykał za nimi na chromej stopie, trzymając w ręku jedynie stary, wy­szczerbiony miecz.
- Mój książę - powiedział - ja jestem dla nich wystarczają­cą tarczą. Twój ojciec nie pozwolił mi udać się na północ nad Deisę. Nie odmawiaj mi teraz po raz drugi. Mogę stanąć w imieniu Tigany między nimi i każdą strzałą.
Devin dostrzegł na wielu twarzach wyraz oszołomienia i przestrachu: padła nazwa, której ludzie nie mogli usłyszeć.
- Ricaso - zaczął Alessan, rozglądając się dokoła. - Ricaso, nie musisz... Nie powinieneś nawet tu przychodzić. Mogłeś w inny sposób... - Książę przerwał. Przez chwilę wydawało się, że odrzuci propozycję tego mężczyzny tak, jak zrobił to kiedyś jego ojciec, ale nie powiedział już nic więcej, skinął tyl­ko głową i odszedł. Kulawy człowiek oraz pięciu pozostałych natychmiast otoczyło czarodziejów obronnym kręgiem.
- Rozproszyć się! - rozkazał Alessan reszcie swoich ludzi. - Obsadzić północną i zachodnią stronę wzgórza. Catriano, Alais - obserwujcie południe na wypadek, gdyby komuś z nich udało się nas obejść od tyłu. Strzelajcie do wszystkiego, co się ruszy!
Devin popędził z mieczem w ręku na północno-zachodnią krawędź wzgórza. Wokół niego rozbiegali się w wachlarz inni. Obejrzał się i aż wstrzymał oddech z wrażenia. Ludzie Ducasa walczyli zażarcie na nierównym terenie z Ygratheńczykami i chociaż nie oddawali pola, zabijając gwardzistę za każdego swego poległego, oznaczało to, że jednak giną. Ygratheńczycy byli szybcy, doskonale wyszkoleni i zawzięci. Devin zobaczył, jak ich dowódca, rosły, niemłody już mężczyzna rzuca się na jednego z banitów i powala go na ziemię uderzeniem swej tarczy.
- Naddo! Uważaj!
Rozpaczliwy krzyk, nie wołanie. Głos Baerda. Devin od­wrócił się błyskawicznie. W połowie drogi na następne wzgórze Naddo właśnie pokonał Ygratheńczyka i walcząc, wycofywał się do kępy krzaków, w których schronił się Arkin i dwóch innych ludzi. Nie zauważył mężczyzny, który obszedł go dale­ko od wschodu i pędził teraz na niego z tyłu.
Biegnący Ygratheńczyk nie widział strzały, która go trafiła. Wypuścił ją z wierzchołka wzniesienia Baerd di Tigana, wkła­dając w jej lot całą siłę ręki i wieloletnie ćwiczenia. Daleko, niewiarygodnie daleko od niego Ygratheńczyk stęknął i upadł ze strzałą w udzie. Naddo odwrócił się na ten odgłos, zobaczył wroga i dobił go szybkim ciosem miecza.
Spojrzał na wzniesienie, dostrzegł Baerda i pomachał mu w podziękowaniu. Wciąż machał ręką wysoko uniesioną do przyjaciela, którego opuścił, będąc chłopcem, kiedy ygratheńska strzała ugodziła go w pierś.
- Nie! - zawołał Devin z gardłem ściśniętym żelazną dłonią żalu. Spojrzał w kierunku Baerda, który patrzył na Naddo sze­roko rozwartymi oczyma. W chwili, kiedy Devin postąpił ku niemu, usłyszał szelest i stęknięcie, a zaraz potem przeraźli­wy krzyk Alais z tyłu:
- Uważaj!
Odwrócił się i zobaczył pierwszego z pół tuzina pędzących pod górę Ygratheńczyków. Nie miał pojęcia, jakim sposobem dostali się tu tak szybko. Wywrzasnął drugie ostrzeżenie dla innych i rzucił się do przodu, by dopaść pierwszego mężczyznę, zanim ten osiągnie szczyt wzgórza.