wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Zaraz po śniadaniu poszły wszystkie trzy do jego po­koju, aby zobaczyć, jak się czuje, ale nie było go w środku.
"Zapewne czuje się wystarczająco dobrze, by tańczyć. Światłości, teraz będę pewnie śniła, jak tańczy z Seancha­nami! Żadnych więcej snów - powiedziała sobie zdecy­dowanie. - Nie teraz. Pomyślę o nich, gdy nie będę tak zmęczona".
Zamiast tego pomyślała o kuchni, o południowym po­siłku, zbliżającym się wielkimi krokami, a potem znowu kolacja, i ponownie rano śniadanie, i garnki, i czyszczenie, i skrobanie, i tak już bez końca.
"Jakbym nigdy już nie miała odpocząć".
Zmieniła pozycję na łóżku i popatrzyła na swe przyja­ciółki. Elayne wciąż siedziała ze wzrokiem wbitym w listę imion. Nynaeve zwolniła kroku.
"Zaraz Nynaeve znowu to powie. Jak za każdym razem".
Nynaeve zatrzymała się i spojrzała w dół, na Elayne.
- Odłóż to. Przeglądałyśmy je dwadzieścia razy i nie znalazłyśmy żadnego słowa, z którego cokolwiek by wynikało. Verin dała nam same śmieci. Pytanie brzmi, czy to po prostu wszystko, co miała, czy też zrobiła to ce­lowo?
"Zgodnie z oczekiwaniami. Minie jakieś pół godziny, zanim powie to ponownie".
Egwene spojrzała na swoje ręce i zmarszczyła brwi, za­dowolona, że nie może ujrzeć ich dokładnie. Pierścień z Wielkim Wężem prezentował się - zupełnie nie na miej­scu - na dłoniach pomarszczonych od długiego zanurzania w gorącej wodzie z mydłem.
- Znajomość ich imion jest pomocna - powiedziała Elayne, nie odrywając wzroku od kartki. - Wiedza o tym, jak wyglądają, również jest pomocna.
- Wiesz dobrze, co chciałam powiedzieć - odburk­nęła Nynaeve.
Egwene westchnęła i zaplótłszy przed sobą ramio­na, przyłożyła do nich policzek. Kiedy tego ranka wyszła z gabinetu Sheriam, a słońce nawet jeszcze nie pozłoci­ło horyzontu, Nynaeve czekała na nią ze świecą w ręku, w zimnym, ciemnym korytarzu. Nie widziała dokład­nie, ale pewna była, że tamta wygląda, jakby była goto­wa gryźć kamień. A jednocześnie wiedziała aż nazbyt do­brze, że nawet to nie zmieni niczego podczas następnych dziesięciu minut. Dlatego tak łatwo wpadała we wście­kłość.
"Jest równie wrażliwa na punkcie swej dumy, jak wszy­scy mężczyźni jakich kiedykolwiek w życiu spotkałam. Ale nie powinna wyżywać się na mnie i Elayne. Światłości, jeśli Elayne jest w stanie to znieść, ona również mogłaby. Nie jest już dłużej Wiedzącą".
Elayne zdawała się niemalże nie zauważać, czy Nynaeve łatwo wpada w gniew, czy też jest może zupełnie przeciw­nie. W zamyśleniu wpatrzyła się w dal.
- Liandrin jako jedyna pochodziła z Czerwonych. Wszystkie pozostałe Ajah utraciły po dwie siostry.
- Och, bądź cicho, dziecko - powiedziała Nynaeve.
Elayne pokręciła uniesioną dłonią, ukazując swój pierścień z Wielkim Wężem, obdarzyła Nynaeve znaczącym spojrzeniem i ciągnęła dalej:
- Każda z nich urodziła się w innym mieście, nie wię­cej niźli dwie w tej samej krainie. Amico Nagoyin była najmłodsza, tylko cztery lata starsza od Egwene i mnie, Joiya Byir mogłaby być naszą babcią.
Egwene nie podobało się, że jedna z Czarnych Ajah nosiła imię jej córki.
"Głupia dziewczyno! Ludzie czasami mają takie same imiona, a ty nigdy nie miałaś córki. To nie było prawdziwe!"
- I co z tego wynika? - Głos Nynaeve był jakby na­ zbyt spokojny, znaczyło to, że gotowa jest wybuchnąć ni­czym wóz pełen fajerwerków. - Jakie tajemnice odnala­złaś w tych dokumentach, które uszły mojej uwagi? Ostatecznie staję się coraz starsza i bardziej ślepa!
- Wynika stąd, że wszystko się jakoś nazbyt zgrabnie układa - odrzekła spokojnie Elayne. - Jaka jest szansa, aby trzynaście kobiet, dobranych tylko z tego powodu, iż są Sprzymierzeńcami Ciemności, tworzyło tak misterny układ według wieku, według narodowości, według Ajah? Nie po­winno być raczej tak, aby były pośród nich na przykład trzy Czerwone, albo cztery urodzone w Cairhien, albo dwie w tym samym wieku, gdyby miał to być czysty przypadek? Albo miały z kogo wybierać, w przeciwnym razie nie byłyby w stanie zbudować tak doskonale przypadkowego wzoru. W Wieży albo gdzieś indziej wciąż zatem są jeszcze Czarne Ajah, o których nie wiemy. To musi tyle oznaczać.
Nynaeve zafundowała swemu warkoczowi jedno gwał­towne szarpnięcie.
- Światłości! Sądzę, że możesz mieć rację. Rzeczywi­ście potrafisz odkrywać tajemnice, które uchodzą mojej uwagi. Światłości, miałam nadzieję, że wszystkie odeszły z Liandrin.
- Nie wiemy nawet, czy to ona jest przywódczynią ­dodała Elayne. - Mógł ktoś jej rozkazać aby... zajęła się nami. - Jej usta zacisnęły się. - Obawiam się, że istnie­je jeden tylko powód, dla którego trudziły się do tego sto­pnia, żeby tak wszystko rozmazać, aby uniknąć każdego wzoru, wyjąwszy brak wzoru. Myślę, iż oznacza to, że moż­na właśnie odnaleźć jakiś wzór pośród Czarnych Ajah.
- Jeśli taki wzór istnieje - oznajmiła zdecydowanie Nynaeve - to odnajdziemy go. Elayne, jeśli to obserwacja sposobu, w jaki twoja matka zarządza swym dworem spo­wodowało, że myślisz tak bystro, to cieszę się, iż obserwo­wałaś uważnie.
Uśmiech na jaki Egwene zdobyła się w odpowiedzi, wy­wołał dołeczki w jej policzkach.
Egwene uważnie obserwowała starszą przyjaciółkę. Wy­glądało na to, że Nynaeve przestaje wreszcie zachowywać się jak niedźwiedź, którego boli ząb. Uniosła głowę.
- Chyba, że jest tak, iż pragną, abyśmy myślały o ukry­tym wzorze i marnowały czas na jego poszukiwania, pod­czas gdy nic takiego być może nie istnieje. Nie mówię tym samym, że nie istnieje na pewno, powiadam tylko, że po prostu jeszcze nie wiemy. Powinnyśmy go szukać, ale sądzę, że nie możemy równocześnie odwracać swej uwagi od in­nych rzeczy, nieprawdaż, jak myślicie?
- A więc postanowiłaś się na koniec obudzić - po­wiedziała Nynaeve. - Sądziłam, że zasnęłaś.

v