wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Ocenił na oko, że w całej wspólnocie było co najmniej dwustu mężczyzn. Nie zauważył żadnych kobiet.
Kazano im się zatrzymać przed jedną z większych jaskiń. Była jasno oświetlona i kiedy Ahmed wszedł do środka, Warren zobaczył wysoką postać szejka Fahrwaza, który podniósł się z sofy. Tozier wydał stłumiony okrzyk i trącił łokciem Warrena, który zapytał szeptem:
– O co chodzi?
Tozier wpatrywał się w głąb jaskini i w tym momencie Warren zobaczył, co przykuło jego uwagę. Obok Fahrwaza stał ubrany po europejsku niski, szczupły, ale muskularny mężczyzna. Podniósł rękę na powitanie Ahmeda, a potem trzymał się z boku, gdy tamten rozmawiał z Fahrwazem.
– Znam tego człowieka – wyszeptał Tozier.
– Kto to jest?
– Powiem ci później – jeżeli będę mógł. Ahmed już wraca.
Wyszedłszy z jaskini Ahmed dał znak, by poprowadzono ich dalej wzdłuż urwiska. Zniknęli Fahrwazowi z oczu, przeszli około dwudziestu jardów i zatrzymali się przed drzwiami, wmurowanymi w skalną ścianę. Ktoś otworzył je, brzęcząc kluczami, po czym Ahmed oznajmił:
– Mam nadzieję, że to miejsce nie okaże się zanadto niewygodne. Przyślę panom jedzenie. Staramy się bez potrzeby nie głodzić naszych gości...
Czyjeś ręce wepchnęły Warrena przez drzwi. Potknął się i upadł, a zaraz potem ktoś znalazł się na nim. Kiedy pozbierali się jakoś w ciemnościach, drzwi zostały zatrzaśnięte i zamknięte na klucz.
– Co za nieokrzesane chamy! – powiedział Follet, z trudem łapiąc oddech.
Warren podciągnął nogawkę i obmacując goleń poczuł pod palcami lepką krew. Zapalniczka Toziera zaiskrzyła się parę razy, a potem wybuchnęła płomieniem, rzucając groteskowe cienie, kiedy uniósł ją w górę. W tylnej części jaskini panowała ciemność i jej odleglejsze zakątki były zupełnie niewidoczne. Warren dostrzegł jakieś skrzynie i worki, ułożone pod jedną ze ścian, ale niewiele poza tym, gdyż Tozier zaglądał w różne miejsca i światło, podobnie jak cienie, cały czas pląsały.
– O, tego nam potrzeba! – odezwał się Tozier z zadowoleniem. Płomień stał się nagle większy i jaśniejszy, gdy przytknął go do kawałka świecy.
Follet rozejrzał się wokół.
– To pewnie areszt – stwierdził. – Sądząc z wyglądu także magazyn, ale przede wszystkim areszt. W wojsku zawsze jest niezbędny – takie są prawa natury.
– W wojsku? – zdziwił się Warren.
– Tak – potwierdził Tozier. – To obóz wojskowy. Trochę prymitywny – pewnie partyzancki – ale z pewnością stacjonuje tu jakiś oddział. Nie widziałeś broni? – zapytał stawiając świecę na skrzyni.
– Tego się nie spodziewałem – przyznał Warren. – Nie pasuje mi jakoś do narkotyków.
– Tak samo jak Metcalfe – stwierdził Tozier. – To ten człowiek, który był z Fahrwazem. Zupełnie mnie zaskoczył. Rozumiałbym, gdyby chodziło o broń – kojarzy się z nią w tak oczywisty sposób, jak jajka z bekonem. Ale Metcalfe i narkotyki? To nieprawdopodobne!
– Dlaczego? Kim on jest?
– Metcalfe... cóż, to po prostu Metcalfe. Jest łajdakiem, jak wszyscy w jego branży, ale słynie z jednego – nie chce mieć nic wspólnego z narkotykami. To bystry facet i dostawał sporo różnych ofert, ale zawsze je odrzucał – czasem w brutalny sposób. Ma jakiś uraz na tym punkcie.
– Powiedz mi o nim coś więcej – poprosił Warren, sadowiąc się na skrzyni.
Tozier przewrócił papierowy worek i spojrzał na umieszczony z boku napis. W środku był sztuczny nawóz. Ustawił go i usiadł na nim.
– Robił to samo, co ja. Tak się poznaliśmy.
– Był najemnikiem? Tozier skinął głową.
– W Kongo. Ale on nie trzyma się jednego zajęcia. Przystaje na różne oferty – im bardziej są szalone, tym lepiej. Zdaje się, że wyrzucono go z Południowej Afryki, bo był zamieszany w jakąś aferę z diamentami. Wiem, że organizował przemyt z Tangeru, kiedy był tam jeszcze otwarty port – zanim przejęli go Marokańczycy.
– Co przemycał?
Tozier wzruszył ramionami.
– Papierosy do Hiszpanii, antybiotyki – wtedy było ich brak. Słyszałem też, że szmuglował broń dla powstańców w Algierii.
– Czyżby? – zainteresował się Warren. – Zupełnie jak Jeanette Delorme.
– Słyszałem pogłoski, że był zamieszany w przemyt cholernie dużych ilości złota z Włoch, ale chyba nic z tego nie wyszło. W każdym razie nie wzbogacił się. Mówię ci to wszystko, żebyś wiedział, jakim jest człowiekiem. Namówisz go na każdą robotę, z wyjątkiem jednego – narkotyków. I nie pytaj mnie o powód, bo sam tego nie wiem.
– Więc co on tu robi?
– Jest wojskowym. To jeden z najlepszych dowódców partyzanckich, jakich znam. W regularnym wojsku nigdy specjalnie się nie wyróżnił, ale w partyzantce nie ma sobie równych. Mogę się tylko domyślać, o co chodzi. Wiemy, że Kurdowie chcą zadać cios Irakijczykom – mówił nam o tym Ahmed. Sprowadzili Metcalfe’a, żeby im pomógł.
– A co z narkotykami, których podobno nie lubi? Tozier milczał przez chwilę.
– Może o nich nie wie.
Warren pogrążył się w rozmyślaniach, zastanawiając się, w jaki sposób można by to wykorzystać. Miał właśnie zamiar się odezwać, gdy w zamku zazgrzytał klucz i otworzyły się drzwi. Wszedł jakiś Kurd z gotowym do strzału pistoletem i stanął plecami do skalnej ściany. Za nim pojawił się Ahmed.
– Powiedziałem, że nie głodzimy naszych gości. Oto i posiłek. Może nie będzie odpowiadał waszym europejskim podniebieniom, ale to naprawdę dobre jedzenie.
Wniesiono dwie duże, mosiężne tace, przykryte obrusami.
– Ach, panie Tozier – powiedział Ahmed – zdaje się, że mamy wspólnego znajomego. Nie widzę powodu, by nie mógł pan później pogawędzić sobie z panem Tomem Metcalfem. Po posiłku.
– Chętnie znowu go zobaczę – odparł Tozier.
– Tak przypuszczałem. – Ahmed odwrócił się i dodał po chwili milczenia: – Aha, panowie, jeszcze jedna sprawa. Mój ojciec potrzebuje pewnych informacji. Kto mógłby mu ich udzielić? – przyglądał się Warrenowi z lekkim uśmiechem na ustach. – Pana Warrena nie da się chyba łatwo przekonać. Pana Toziera tym bardziej. Uważnie panów obserwowałem, kiedy widzieliśmy się ostatnio.
Skierował wzrok na Folleta.
– Pan jest Amerykaninem, panie Follet.
– Tak – odparł Follet. – Jak pan zobaczy amerykańskiego konsula, proszę mu powiedzieć, że chciałbym się z nim widzieć.

v