wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


Mary nie mówiła nic o sobie, za to pozwalała mi mówić. Kiedy byłem zrelaksowany i coraz bardziej szczęśliwy, próbowałem jej wytłumaczyć, co dręczyło mnie przez całe życie.
Opowiedziałem o tym, jak zrezygnowałem z pracy w sekcji i o tym, jak potem schowałem dumę do kieszeni i wróciłem do pracy ze Starcem.
- Jestem raczej pokojowo nastawionym facetem - mówiłem - i nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi? Starzec jest jedynym człowiekiem, któremu mógłbym się podporządkować, a jednak wciąż z nim walczę. - Dlaczego Mary? Czy ze mną jest coś nie w porządku?
Objęła mnie i pocałowała.
- Wielkie nieba, chłopcze, czy ty nic nie rozumiesz? Z tobą wszystko w porządku. To dzieje się na zewnątrz.
- Ale zawsze tak było, do teraz.
- Wiem, od dziecka. Ale pomyśl sam, brak matki i przerażająco wyniosły ojciec. Tyle razy czułeś się odrzucony i samotny, że straciłeś pewność siebie.
Jej odpowiedź zaskoczyła mnie tak, że się poderwałem. Ja nie mam pewności siebie?
- Co? - zawołałem. - Jak możesz tak mówić? Jestem najbardziej zuchwałym facetem w okolicy.
- To prawda. Jesteś lub nauczyłeś się takim być. - Wstała. - Chodźmy obejrzeć zachód słońca.
- Zachód? To niemożliwe. Dopiero skończyliśmy śniadanie. - Ale miała rację, co zresztą zdarzało się często.
Szalony bieg czasu przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Mary, jak długo tu jesteśmy? Jaki dzisiaj jest dzień?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Cholernie duże. Jestem pewien, że minął więcej niż tydzień. Pewnie już niedługo odezwą się nasze nadajniki i będziemy musieli wrócić do świata.
- Moglibyśmy o tym nie myśleć?
Miała rację, ale ja nadal chciałem wiedzieć jaki to dzień. Mogłem się tego dowiedzieć, włączyłem telewizję, ale nie chciałem natknąć się przypadkiem na wiadomości. Wciąż wyobrażałem sobie, że Mary i ja jesteśmy w innym, bezpiecznym świecie, w którym nie istnieją przybysze z Tytana. Za wszelką cenę chciałem utrzymać to złudzenie.
- Mary - zapytałem zaniepokojony - ile masz pigułek czasowych?
- Żadnej.
- Ale ja mam tyle, że starczy dla nas dwojga. Mamy mało czasu ale możemy to zmienić. Zostało nam tylko dwadzieścia cztery godziny. Moglibyśmy z tego zrobić miesiąc subiektywnego czasu.
- Nie.
- Dlaczego? Te chwile nigdy się nie powtórzą. Mary! Nie skracaj naszego szczęścia.
Mary położyła rękę na moim ramieniu i spojrzała mi poważnie w oczy.
- Nie kochanie. To nie dla mnie. Ja chcę żyć tym, co przychodzi i tym, co jest, nie mam zamiaru zawracać sobie głowy tym, co nadejdzie. Jeżeli chcesz, możesz je zażyć, nie mam nic przeciwko temu, ale nie proś mnie o to.
- Do diabła z tym! Nie wybierałbym się w taką podróż sam, to bez sensu.
Mary nie odpowiedziała, i to był ten najlepiej obalający wszystkie argument. Nie dyskutowaliśmy już więcej. Gdybym próbował, Mary jak to kilka razy się zdarzyło, po prostu uznałaby dyskusję za skończoną i jak zwykle okazałoby się, że się myliłem.
Próbowałem kilka razy dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Wydaje mi się, że powinienem cokolwiek wiedzieć o kobiecie, z którą się ożeniłem. Na jedno z tych pytań Mary odpowiedziała w zamyśleniu, że często zastanawiała się, czy w ogóle miała dzieciństwo, czy może był to tylko wczorajszy sen.
Zapytałem ją także, jak ma na imię.
- Mary - odpowiedziała spokojnie.
- Czy to twoje prawdziwe imię? - Już dawno powiedziałem, jak nazywam się w rzeczywistości, ale oboje zdecydowaliśmy, że będzie do mnie mówiła Sam.
- Oczywiście, że to moje prawdziwe imię. Jestem Mary, od momentu, kiedy pierwszy raz mnie tak nazwałeś.
- W porządku, masz na imię Mary, moja kochana Mary. Ale, jak nazywałaś się przedtem?
Jej oczy nabrały jakiegoś niepokojącego, zranionego wyrazu.
- Przedtem nazywano mnie Allucquere.
- Allucquere - powtórzyłem, wsłuchując się w brzmienie tego niezwykłego słowa. -
Allucquere. Dziwne i piękne imię. Brzmi niepokojąco i majestatycznie. Moja ukochana Allucquere.
- Teraz mam na imię Mary.
Kiedyś, gdzieś została skrzywdzona, bardzo skrzywdzona. Miałem wrażenie, że nigdy niczego nie zdradzi mi na ten temat. Przypuszczałem, że kiedyś miała męża, było to dla mnie dziwnie oczywiste. Może ten fakt powodował jej błysk w oczach, kiedy wspominałem o jej przeszłości. Postanowiłem nie myśleć o tym. Była terez moją żoną i czułem się szczęśliwy, mogąc rozkoszować się ciepłem jej uczuć. Dalej mówiłem do niej Mary, bo wiedziałem, że tego chce. Ale imię Allucąuere zapadło mi w pamięci i wciąż je powtarzałem w myślach. I zupełnie przypadkiem trafiłem na ślad pochodzenia jej imienia. W mojej pamięci odnalazłem informację, która wydawała mi się do tej pory bezużyteczna.
Istniała kiedyś społeczność, która używała własnego, przez siebie stworzonego języka, nadawano w niej także imiona jej członkom. To był Whiteman i anarchistyczno-pacyfistyczna społeczność, którą wyrzucono do Małej Ameryki. Pamiętam książkę napisaną przez ich proroka - „Entropia Radości”. Nie czytałem jej, tylko przejrzałem kiedyś. Pełno tam było pseudomatematycznych formuł mających zapewnić szczęście. Wszyscy są szczęśliwi i tym samym stają przeciwko złu. Praktyki kultowe owej sekty były niezwykle twarde.
Mieli przedziwne i bardzo już stare rozwiązanie problemu seksu. Rozwiązanie, które zdawało się im odpowiadać, ale które wywoływało niesamowity efekt, gdy kultura
Withemanów zetknęła się z innymi wzorcami zachowań. Nawet Mała Ameryka okazała się niewystarczająco daleko. Gdzieś słyszałem, że wyznawcy tego kultu wyemigrowali na Wenus. Pewnie wszyscy już nie żyją.
Starałem się o tym nie myśleć. Jeżeli nawet Mary należała do tej społeczności, czy w niej została wychowana, to jest to tylko jej sprawa. Nie pozwolę, żeby kiedykolwiek kwestia kultu czy religii rozdzieliła nas. Jeśli nie chciała, żebym o tym wiedział, to po prostu omijaliśmy drażliwe tematy. Nie szperałem pośród tych informacji po to, by nasycić swoją ciekawość. Po prostu szukałem Mary.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Kiedy po raz drugi wspomniałem o pigułkach czasowych, już się nie sprzeciwiała.
Zaproponowała tylko, żebyśmy wzięli minimalną dawkę.