wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Choć kosz zapewnił jej ochronę, nie miał pojęcia, jak bardzo, w porównaniu z nim, została ranna. Nie chciała się przyznawać do
92
obrażeń, których nie było widać. Oprócz tego podejrzewał, zamartwiając się coraz bardziej, że jej milczenie mogło ukrywać zranione uczucia.
Kiedy się wysuszyła, poprosiła go o pomoc przy nakładaniu maści na sinia-
ki. Nie miał wątpliwości, że jest ona skuteczna: po wczorajszej porcji leku siniaki Klingi zaczęły blednąc, zmieniając kolory z purpury, granatu i czerni na żółć, zieleń i purpurę. I choć ta kombinacja kolorystyczna nie była najpiękniejsza, oznaczała, że Klinga wracała do zdrowia szybciej, niż gdyby nie używała leków.
Skończył jeść mięso i zaproponował jej kości.
— Możesz je wrzucić do ognia i usmażyć — rzekÅ‚, gdy siÄ™ zawahaÅ‚a. — A po-
tem możesz zjeść szpik. Szpik jest dobry i odżywczy. To stworzenie nie smako-
wało najgorzej; szpik na pewno będzie miał lepszy smak od chleba, który przeżu-wasz.
— Siano jest bardziej zdecydowane w smaku — mruknęła i wzięła wiÄ™ksze
kości.
— MogÄ™ je później rozÅ‚upać, jeÅ›li nie pÄ™knÄ…, i wygrzebiesz sobie ugotowany
szpik. Możemy użyć dÅ‚ugich koÅ›ci jako rożna. PrzydadzÄ… siÄ™ — stwierdziÅ‚.
Klinga przytaknęła, bez powodzenia próbując rozprostować ramiona.
— Ty spróbuj zjeść jak najwiÄ™cej tych maÅ‚ych koÅ›ci; twoje skrzydÅ‚o bÄ™dzie siÄ™
lepiej goić. — ZakopaÅ‚a koÅ›ci w popiele i obserwowaÅ‚a je, gdy on postÄ…piÅ‚ wedle jej wskazówek i odrywaÅ‚ kÄ™sy z mniejszych. MiaÅ‚a racjÄ™; każdy gryf wiedziaÅ‚, że do odbudowy koÅ›ci potrzeba koÅ›ci.
Kiedy jedna z kości rozpadła się ze słyszalnym chrzęstem, Klinga szybko wy-
łowiła ją z ognia. Wygrzebała miękki, upieczony szpik czubkiem noża, rozsmaro-
wała go na chlebie i zjadła.
— Lepiej. Jest prawie dobry — stwierdziÅ‚a z peÅ‚nymi ustami. — DziÄ™ki, Tad.
— CaÅ‚a przyjemność po mojej stronie — odparÅ‚ ucieszony, że jej nastrój siÄ™
poprawiÅ‚. — Obejmiemy wachty tak samo jak wczoraj? — ZiewnÄ…Å‚ szeroko. —
Zawsze łatwiej mi zasnąć z pełnym żołądkiem.
— Kiedy masz peÅ‚ny brzuch, nie można ciÄ™ obudzić, chciaÅ‚eÅ› powiedzieć —
parsknęła, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ leciutko. — Nie mamy lepszego planu.
Jego skrzydło mniej bolało, a przynajmniej tak mu się zdawało. Gryfie kości
zazwyczaj zrastały się bardzo szybko, jak skrzydła ptaków, które były ich proto-typem. W tej chwili był za to naprawdę wdzięczny; wolał nie myśleć o konse-
kwencjach, jeśli Klinga źle nastawiła jego skrzydło. Nie żeby oznaczało to koniec popisów powietrznych, ale sama myśl o łamaniu i ponownym nastawianiu kości
była bardzo nieprzyjemna.
Spojrzał na korony drzew i jak zwykle zobaczył tylko liście. I bardzo dużo
deszczowych chmur.
— Obawiam siÄ™, że czeka nas taka ulewa, jak wczoraj — stwierdziÅ‚ żaÅ‚oÅ›nie.
— To tyle, jeżeli chodzi o zastawianie sideÅ‚.
Wzruszyła ramionami.
93
— Nie możemy mieć wszystkiego. Jak na razie dobrze nam idzie. Bez problemu moglibyÅ›my przetrwać tydzieÅ„, o ile nic siÄ™ nie zmieni.
O ile nic się nie zmieni. Być może uznała to za słowa dodające odwagi, ale wcale nie czuł się bardziej odważny, gdy próbował zasnąć. Wszystko się w końcu zmienia. Tylko głupiec uważa inaczej. Może nam się wydawać, że wiemy, co robimy, ale jeden poważniejszy bł ˛
ad i jesteśmy martwi. Nawet niewielki bł ˛
ad może
oznaczać, że wszystko się zmieni.
Ta myśl towarzyszyła mu, gdy zasypiał, a potem odbiła się echem w snach.
Spał tak lekko, że Klinga nie potrzebowała nim potrząsać. Obudził go dźwięk
wody kapiącej bezustannie z liści, trzask i syczenie ognia, głosy żab i owadów. To wszystko. Było tu prawie zupełnie cicho, a ta cisza deprymowała.
Lasy, które znaÅ‚, ogarniaÅ‚a taka cisza, kiedy duży i groźny drapieżnik — na
przykÅ‚ad gryf — pojawiaÅ‚ siÄ™ na horyzoncie. WÄ…tpiÅ‚, aby mieszkaÅ„cy tego lasu
poznali się tak dobrze na nich, aby uznać ich za niebezpiecznych. To oznaczało jedno; pojawiło się coś, co lokalne zwierzęta uznały za niebezpieczne.
GdzieÅ› tutaj.
— Masz coÅ›? — szepnÄ…Å‚. Lekko potrzÄ…snęła gÅ‚owÄ…, nie odrywajÄ…c wzroku od
lasu i zauważył, że przytłumiła ogień, aby jej nie raził.
Nadstawił uszu i wytężył wzrok, przeszukując noc równie skrupulatnie jak
ona, i niczego nie znalazł.
— Nie chodzi o to, że wszystko nagle ucichÅ‚o; po zmroku prawie nic siÄ™ nie
odezwaÅ‚o — wyszeptaÅ‚a. — Podejrzewam, że wypÄ™dziliÅ›my stÄ…d wszystkie zwie-
rzęta. . .
— Nawet te, które żyjÄ… na drzewach? WÄ…tpiÄ™ — odparÅ‚. — Dlaczego miaÅ‚yby
się nas bać?
Wzruszyła ramionami.
— Wiem tylko, że nic nie widziaÅ‚am ani nie sÅ‚yszaÅ‚am, ale mam takie dener-
wujące wrażenie, że coś nas obserwuje. Gdzieś tam.
I cokolwiek to jest, nie podoba się tutejszym zwierzętom. Czuł to samo: jakby coś pełzało mu po karku; poza tym swędziły go szpony. W mroku nocy czaiły
się nieprzyjazne oczy, a Klinga i Tad nie mieli nad nimi żadnej przewagi. To coś wiedziało, gdzie i kim są. A oni nie mieli pojęcia, czym ono było.
Ale jeśli nie zaatakowało, kiedy spał, prawdopodobnie nie zrobi tego, gdy
Klinga się położy.
— Idź spać — powiedziaÅ‚. — JeÅ›li czai siÄ™ tam coÅ›, co nie jest wytworem
naszej wyobraźni, nie sądzę, aby zdecydowało się na atak podczas mojej warty.
Wyglądam lepiej niż ty i mam zamiar to wykorzystać.
Pod plecakami z ubraniami Klingi leżały jego szpony. Podniósł plecaki dzio-
bem i wyłowił rękawice. Jasna stal zalśniła przerażająco w przyćmionym świetle, a on z nakładania ich uczynił wielki spektakl. Kiedy Klinga zapięła sprzączki, usiadł, ale znacznie czujniej niż poprzedniej nocy.
94
Jeśli nic tam nie ma, rano będę się czuł strasznie głupio, bo zrobiłem z siebie widowisko.
Lepiej czuć się głupio, niż dać się zaskoczyć napastnikowi. Nawet jeśli ob-
serwowało ich zwierzę, odczyta właściwie mowę ciała Tada. Być może domyśli
się ze lśniących szponów i wyprostowanej sylwetki, że zaatakowanie ich byłoby
dużym błędem.
Klinga otuliła się kocami jak wczoraj, ale zauważył, że pod ręką położyła nóż, a pod poduszkę wsunęła sztylet.