wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Powiemy im więc po prostu, że jesteśmy niedobitkami wyprawy kupieckiej, która wyruszyła do ich stolicy razem z innymi kupcami i posłami z „krain za morzem”, żeby nawiązać stosunki dyplomatyczne i handlowe z Najwyższym Kapłanem. Ciekawe tylko, jak wytłumaczymy obecność naszej małej armii.
Roger spojrzał na kapitana, potem znów na galerę. Fakt, że Pahner powiedział aż tyle w takim momencie, nie wydawał mu się dobrym znakiem. Był to najwyraźniejszy objaw zdenerwowania, jaki książę kiedykolwiek widział u zazwyczaj spokojnego marine.
– Nie dajmy się zatrzymać tak daleko od portu, kapitanie – powiedział. – Zajmiemy go, przejmiemy pierwszy frachtowiec, jaki się trafi, i polecimy do domu, do matki. I to wszystko.
Pahner pokręcił głową i parsknął śmiechem.
– Tak jest, Wasza Wysokość. Jak pan rozkaże.
Roger odetchnął głęboko, kiedy pierwsi miejscowi żołnierze weszli po drabince sznurowej na pokład, a potem skinął głową dowódcy swojej straży przybocznej. Jedziemy do domu, pomyślał... albo nie nazywam się Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock.


* * *

Sor Teb starał się zapanować nad szokiem i jednocześnie z godnością wyplątać z lin tego głupiego dźwigu, którym przeniesiono go na pokład statku. Przez cały dzień raport dowódcy galery był przekazywany różnym kapłanom i wyższym kapłanom, aż wreszcie dotarł do kogoś, kto wiedział o obecności ludzi na Płaskowyżu. Oczywiście wszyscy wpadli w panikę. Ze względu na polityczne i osobiste niesnaski między Gimoz Kushu a Ustami Ognia, z miejsca założono, że ludzie przybyli jako wysłannicy Płaskowyżu, i dlatego właśnie na ich spotkanie wysłano Teba.
Ale wystarczyło jedno spojrzenie na gości, by stwierdzić, że wszystkie domysły hierarchii były błędne. Ci ludzie byli zupełnie inni od tych z Płaskowyżu.
Po pierwsze, nie było ich zbyt wielu. Teb miał przed sobą nie więcej niż siedmiu czy ośmiu ludzi, co było dla niego szokiem.
Jeszcze nigdy nie widział dowódcy ludzi z tak małą obstawą! Jako straż przyboczną wykorzystywali Mardukan, co było zupełnie nie do pomyślenia w przypadku ludzi z Płaskowyżu.
Po drugie, chociaż znoszone mundury ludzi były podobne do wyposażenia strażników imperialnego portu, ich broń była inna.
Przypominała trochę arkebuzy i roztaczała wokół niezaprzeczalną aurę śmiercionośności, która charakteryzowała każdą ludzką broń, ale robiła też wrażenie wyprodukowanej tutaj, a nie przywiezionej na pokładzie któregoś z ich cudownych statków spoza chmur. W największe osłupienie wprawiał jednak fakt, że wszyscy tubylczy żołnierze nosili większe wersje tej samej broni.
Żaden człowiek z Płaskowyżu nigdy by o tym nawet nie pomyślał!
Przynajmniej jeden z ludzi miał w kaburze pistolet imperialnej produkcji, ale Sor Teb nie widział nigdzie broni ognistej –
„karabinów plazmowych” – które nosili żołnierze z Płaskowyżu. Nie widział nawet „karabinów śrutowych”. Mogły być gdzieś na pokładzie tego niesamowitego statku, ale jeśli tak, to dlaczego żołnierze nie są w nieuzbrojeni?
Przez chwilę Sor Teb zastanawiał się, kim są ci obcy. Był też ciekaw, co powiedzą. I jak odróżni jednego od drugiego.
Spotkanie zapowiada się interesująco.


* * *

Eleanora O’Casey kiwnęła głową i uśmiechnęła się zamkniętymi ustami, po czym odwróciła się od grupki kapłanów.
– Robi się coraz ciekawiej – powiedziała do Rogera i Pahnera. – Są strasznie skryci, prawda? – odparł Roger. – Niczego nie rozumiem.
– Mają kontakt z portem – powiedziała O’Casey. – Bez żadnych wątpliwości. Przynajmniej dwaj z nich spotkali już ludzi.
I Zauważyliście, że na nasz widok nie robią takich wielkich oczu, jak reszta?
– Aha – odparł Pahner. – Ale nic na ten temat nie wspomnieli, prawda?
– Rzeczywiście nie wspomnieli. Myślę, że ten satrapa nie ma kontaktu z portem, ale jeden z „pomniejszych” członków tej delegacji, ten Sor Teb, był w stolicy i całkiem niedawno stykał się z ludźmi. Prawdopodobnie dlatego w ogóle tu jest. Domyślam się, że jest ich „specjalistą od kontaktów z ludźmi”, pełni tu jakby rolę ambasadora dworu.
– Albo szpiega – zauważył kapitan.
– Albo szpiega – zgodziła się O’Casey. – Myślę też, że tak naprawdę to on przewodzi całej grupie. Nie dali tego po sobie poznać, ale za każdym razem, kiedy on coś mówił, zmieniał się temat rozmowy.
– Możemy lądować? – spytał marine, wracając do tematu.
– Tak, chociaż nie są zadowoleni, że przez ich miasto ma przemaszerować mała armia.
– Musimy mieć eskortę – powiedział stanowczo Pahner.
– Myślę, że to raczej kwestia tego, jak liczną – odparła naczelniczka świty. – Nie zgadzają się na zejście ze statków więcej niż trzystu ludzi na raz. Wszyscy mają mieć broń sieczną owiniętą, a palną rozładowaną, chociaż wolno im mieć przy sobie 69
amunicję. Każdy dostanie „identyfikator” określający, co może mieć i gdzie. Szczerze mówiąc, wszystko to powiedzieli bardzo kulturalnie. Aha, oficerom wolno mieć nabitą broń.
– Czyli pierwsza kompania atakujących z głowy – zaśmiał się Roger.
– Dobrze – stwierdził z niezadowoleniem Pahner. – Nie widzę innego wyjścia, jak zgodzić się na ich warunki. Ale mamy sprzęt, który musimy przenieść tam, gdzie nam wyznaczą kwatery. I jeszcze jedno: musimy być zakwaterowani wszyscy razem, w łatwym do obrony miejscu.
– Już to załatwiłam – zapewniła go O’Casey. – Wspomniałam, że Roger jest wysoko postawionym arystokratą ludzkiego Imperium, chociaż nazwałam go baronem Changiem. Nawet nie skłamałam, to jeden z jego pomniejszych tytułów. Jako ludzki baron musi być cały czas bezpieczny. Powiedziałam im też, że mamy sporo bagażu. Nie mają nic przeciwko temu.
– A nie zastanawia ich oficjalny powód naszej wizyty? – spytał Pahner.

v