wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


Jednak panienka po kilku chwilach odezwała się znowu:
– Mówi pan, że potrzebna jest mi niaÅ„ka. A proszÄ™ sobie wyobrazić, że codziennie o
zmierzchu wracam na Żoliborz zupełnie sama. Najgorszymi dzielnicami. Z początku się ba-
łam, ale cóż mam robić. Nie stać mnie na tramwaj.
Murek milczał.
– Czy pan, jak deszcz ustanie, też idzie na Å»oliborz? – zapytaÅ‚a.
– Nie.
– Ale bywa pan tam czÄ™sto?
– Po co?... Wcale nie bywam.
– MyÅ›laÅ‚am... Pan tam nie ma krewnych?
Spojrzał na nią zdumiony:
– A cóż to paniÄ…, do cholery, obchodzi?... W ogóle nie mam żadnych krewnych. Jestem
sam jak palec.
– To dziwne.
– A skÄ…d to pani przyszÅ‚o do gÅ‚owy?
– Tak – zawahaÅ‚a siÄ™. – Może mi siÄ™ zdawaÅ‚o, że widziaÅ‚am pana w tamtych stronach...
Czy pan nie ma siostry?
Potrząsnął przecząco głową. Tak szeroko otworzyła oczy, jakby zakomunikował jej jakąś
niezwykłą, rewelacyjną wiadomość.
– Nie ma pan siostry zamężnej z majorem?
Wybuchnął śmiechem:
– Nie, panieneczko. Teraz to widzÄ™, że mnie pani bierze za kogoÅ› innego.
Wydawała się bardzo speszona. Milczała czas dłuższy, wreszcie powiedziała tonem sen-
tencji bez żadnego związku z tematem:
– NajohydniejszÄ… rzeczÄ… na Å›wiecie jest kÅ‚amstwo.
Rozśmieszyło to Murka jeszcze bardziej:
– Niby z tym majorem i z tÄ… siostrÄ…? PrzysiÄ™gam Bogu, że nie łżę. Czy zdaje siÄ™ pani, że
każdy włóczęga i oberwaniec musi być szwagrem majora?...
103
– Wcale nie – odpowiedziaÅ‚a w zamyÅ›leniu. – Ale pan nie jest zwykÅ‚ym włóczÄ™gÄ….
– Tylko czym? – zapytaÅ‚ ironicznie. – Na maskaradÄ™ idÄ™?
– Niekoniecznie na maskaradÄ™. Harun al Raszyd nie dla zabawy przebieraÅ‚ siÄ™ za nÄ™dzarza.
– Harun al Raszyd szukaÅ‚ wÅ›ród nÄ™dzarzy prawdy, a nie chleba.
Panienka przymrużyła oczy i uśmiechnęła się filuternie:
– A widzi pan. WiedziaÅ‚am, że pan nie jest zwykÅ‚ym włóczÄ™gÄ…!
– Bo co?
– Bo tylko czÅ‚owiek inteligentny może wiedzieć o Harunie al Raszydzie, co wie pan.
Teraz Murek szczerze się zdziwił jej sprytowi. Od razu wydała mu się ciekawsza:
– Można też być byÅ‚ym inteligentem – powiedziaÅ‚. – Myli siÄ™ pani, sÄ…dzÄ…c, że wÅ›ród włó-
częgów i wszelkich wyrzutków społeczeństwa nie ma takich ex inteligentów. Ciekaw tylko
jestem, z czego pani wywnioskowała, że kiedyś tam czegoś się uczyłem? Bo chyba nie z mo-
jej nieogolonej twarzy ani z tych łachów.
– Ach – odpowiedziaÅ‚a lekko. – Nie sÄ…dzi siÄ™ ludzi z powierzchownoÅ›ci.
– Tylko jak?
– Trzeba patrzeć gÅ‚Ä™biej.
– Znaczy, być jasnowidzem? – zadrwiÅ‚.
– A jakby jasnowidzem – przytaknęła.
– Bajeczki, droga pani! No, deszcz już prawie nie pada. Do widzenia. Na mnie czas.
– ChwilÄ™! – zatrzymaÅ‚a go. – Czy pan siÄ™ naprawdÄ™ Å›pieszy? Bo jeżeli... Jeżeli nie, to niech
mnie pan odprowadzi na Żoliborz.
– Po co?
– BÄ™dÄ™ siÄ™ czuÅ‚a bezpieczniej.
– Chce mnie pani na niaÅ„kÄ™?
– Tak – potwierdziÅ‚a poważnie.
Murek w zakłopotaniu przestępował z nogi na nogę:
– Åšmieszna z pani dziewczyna. I bardzo lekkomyÅ›lna. IdÄ…c prosto, trzeba przechodzić
przez plac Nędzy i przez puste tereny pod Cytadelą. Wybierać sobie na niańkę przygodnie
spotkanego oberwusa, to chyba dość naiwne.
– Dlaczego?
– Tego już pani nie bÄ™dÄ™ mówić.
– A pójdzie pan?
– MogÄ™ pójść – zgodziÅ‚ siÄ™ obojÄ™tnie.
– To cudownie. Bardzo panu dziÄ™kujÄ™, bardzo.
– Przecież mówiÅ‚a pani, że zawsze chodzi sama i nigdy nie odczuwa obawy?
– Ale wolÄ™ iść z panem.
– Jeszcze spotka pani kogoÅ› znajomego i trzeba bÄ™dzie wstydzić siÄ™ takiego towarzystwa –
dodał tonem perswazji.
– O, to mnie nie obchodzi – zapewniÅ‚a prÄ™dko.
Szli w milczeniu przez kilka minut. Gdy mijali latarnie, Murek z ukosa przyglądał się pro-
filowi swej towarzyszki. Przypominała jakiś bardzo egzotyczny kwiat. Była nawet dość ładna,
chociaż zupełnie nie w typie Murka. A najdziwniejsze, że nie wyglądała na agresywną ani
nawet odważną.
– Jakie to dzisiaj panny – rozmyÅ›laÅ‚. Taka mÅ‚odziutka i daje sobie radÄ™. Ba, nie wieje od
pierwszego lepszego, ale jeszcze siÄ™ mu nrzuca.
Minęli zabudowane dzielnice i szli tu prawie po ciemku. Pod nogami chlupotały kałuże.
– PowiedziaÅ‚ pan, że nie ma pan krewnych – odezwaÅ‚a siÄ™ panienka. – WiÄ™c jest pan zu-
pełnie samotny?
– ZupeÅ‚nie.
– To musi być bardzo przyjemnie.
104
– Jak dla kogo.
– I nie ma nikogo, o kim by pan myÅ›laÅ‚, za kim by tÄ™skniÅ‚?
– O, to inna rzecz – powiedziaÅ‚ po chwili wahania.
Dziewczyna westchnęła:
– Rozumiem. Pan siÄ™ kocha?
– Czy to też jasnowidzenie? – zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ nieszczerze, zaskoczony.
– Tak. Kocha siÄ™ pan nieszczęśliwie.
– O?
– Tak, nieszczęśliwie.
– Niby dlaczego nieszczęśliwie?...
Zatrzymała się i powiedziała z namysłem:

v