wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

A potem ponownie uniosłem lornetkę i skierowałem ją w stronę szybko zbliżającego się statku.
Przez parę sekund nie mogli się połapać, co się dzieje. Marynarze zgromadzeni przy relingach stopniowo jeden po drugim przestawali machać i patrzyli niepewnie w naszą stronę, aż wreszcie jeden z nich nagle zaczął biec w stronę rufy krzycząc coś do tęgiego szypra na mostku. Zobaczyłem, jak szyper odwraca się, zaciska ręce na relingu i drętwieje w pozie pełnej niedowierzania...
Duttmann wyprostował się nagle i jego uniesiona ręka opadła gwałtownie w dół.
- “Torpedos... los!”
Whoss... whoss...
- Blackbord dreissig...
Pochyliliśmy się w ostrym, pełnym podskoków i łomotów zwrocie przy całkowicie wyłożonym na burtę sterze. Przed nami ze wzburzonych miejsc, w których torpedy uderzyły w wodę, wyłoniły się ich bliźniacze ślady torowe i pomknęły w stronę celu dwoma pienistymi, zbiegającymi się liniami.
Zarejestrowałem w pamięci obraz włoskich marynarzy - niektórych zastygłych przy relingach, innych biegnących na drugą stronę pokładu - byle dalej od zbliżającego się koszmaru. Tęgi mężczyzna na mostku w ogóle się nie poruszył. Może uzmysłowił sobie całą beznadziejność sytuacji, to, że ucieczka nie ma sensu i tylko nie mógł zrozumieć, dlaczego na litość...
Pierwsza eksplozja wyrzuciła w powietrze całą tylną część pokładu “Virgilia Andreottiego” . Razem z mostkiem, sterówką i kominem.
Drugie trafienie prawie w tym samym momencie zlikwidowało trzydzieści stóp części dziobowej wraz z większością marynarzy. Nie miało najmniejszego znaczenia, po której stronie pokładu się znajdowali.
A potem statek zniknął. Po prostu. Przechylił się gwałtownie na dziób i ześlizgnął pod wodę z wciąż obracającą się śrubą. Nie zostawił nawet wiru na powierzchni. Dopiero po chwili pojawił się wielki bąbel skotłowanej wody świadczący o tym, że ciśnienie zgniotło grodzie pustych ładowni. Na morskiej gładzi pojawiło się mnóstwo szczątków, które zaczęły dryfować leniwie po wciąż rozszerzającym się kręgu.
Ciężko opuściłem lornetkę. W ciągu paru ostatnich tygodni widywałem wiele ginących statków, ale los “Andreottiego” wydał mi się szczególnie przejmujący. Tak właśnie mógł zginąć “Charon” ... zaledwie wczoraj rano... od ciosów tych samych torped.
- Czy teraz jest pan zadowolony, kapitanie? - zapytał cicho Duttmann.
Spojrzałem na niego. W jego wzroku widniał smutek, taki sam, jaki często widywałem u Trappa. Poza tym jednak jego chłopięca, przystojna twarz była całkowicie obojętna.
- Witamy w Klubie Bezdomnych Korvettenkapitan - mruknąłem. Potem odłożyłem Stena na półeczkę między nami i odwróciłem się do wciąż ubezpieczającego mnie Mulhollanda.
- Jesteście wolni, Mulholland. Możecie iść na papierosa z Clarkiem i naszymi nowymi partnerami.
Stałem może minutę odwrócony plecami do Duttmanna i patrzyłem, jak brytyjscy oraz niemieccy marynarze na pokładzie rufowym spoglądają na siebie z wahaniem. Wreszcie jeden z torpedystów w mundurze Kriegsmarine uśmiechnął się i wyciągnął paczkę papierosów...
Głos za mną warknął, bardzo zimno: - Miller!
Odwróciłem się. Duttmann stał trzymają zgrabnie Stena, mojego Stena, w swoich aż nazbyt fachowych dłoniach.
Nasze oczy spotkały się. Jego spojrzenie było twarde. Bezlitosne.
A potem rzucił ponuro: - Niech pan nigdy więcej nie zostawia broni na moim mostku w tak zbrodniczo niebezpiecznym stanie, kapitanie Miller. Zrozumiano?
Przesunął rączkę zamka na pozycję “zabezpieczono” i rzucił mi Stena ze złością. Złapałem go i wyjąłem magazynek. Potrząsnąłem nim tak, żeby mógł usłyszeć grzechotanie sprężyny.
- Pusty - oznajmiłem. - To był test lojalności numer dwa, Maks. Widzi pan, nie jesteście z Trappem jedynymi podstępnymi sukinsynami w tej osobliwej, prywatnej marynarce wojennej...
W czasie naszej drogi powrotnej na spotkanie Trappa i “Charona” spojrzałem z zaciekawieniem na Duttmanna.
- Ma pan na swoim okręcie dwudziestu trzech członków załogi, Maks. Czy rzeczywiście uważa pan, że wszyscy są w równym stopniu mało patriotyczni i... hmm... przestępczo nastawieni jak nasi ludzie na “Charonie” ?
Wzruszył ramionami.
- Być może patriotyzm nie oznacza wcale ślepej wiary w jakąkolwiek sprawę. A w każdym razie nie w Adolfa Hitlera. Ja i moja załoga często dyskutowaliśmy na ten temat. Gdybyśmy jednak odmówili uznania nazistowskiego reżimu, stalibyśmy się tym samym w oczach Trzeciej Rzeszy przestępcami... A jesteśmy również ludźmi praktycznymi, kapitanie. Aż do tej pory nie mieliśmy specjalnej okazji stać się samowystarczalnymi kryminalistami. W każdym razie nie w zakresie, który byłby tego wart.
- Co w takim razie byłoby warte?
Duttmann uśmiechnął się filuternie. Znowu Trapp. - Za te pieniądze można by przekonać Reichsmarschalla Goeringa, żeby głosował na Winstona Churchilla.
Sama myśl o tym, że na Morzu Śródziemnym mogłoby buszować dwóch Trappów, była straszliwa. Pomysł, że banda oprychów, która udawała załogę “Charona” , znalazłaby swoje odpowiedniki na pokładzie Schnellboota, była niemal zbyt przerażająca, żeby się nad nią zastanawiać.
- Ale chyba kilku pańskich ludzi miało opory?
- Dwóch albo trzech. Ale ich przekonaliśmy.
- Przekonaliście?
- Wszystko metodą łagodnej perswazji, zapewniam pana.
Zmarszczyłem czoło. Coś, co męczyło mnie gdzieś w podświadomości, nagle objawiło mi się jasno i wyraźnie.
- Zawsze myślałem, że każda niemiecka jednostka wojskowa ma swojego nazistowskiego anioła stróża. A poza tym w czasie naszego spotkania na pomoście obok pana stał jeszcze jeden oficer...
- Mój były zastępca - oznajmił obojętnym głosem Duttmann. - Był niezwykle zagorzałym hitlerowcem, dopóki Oberbootmann Roder nie wdał się z nim ostatniej nocy w dyskusję polityczną. A ojciec Rodera znajduje się obecnie w Buchenwaldzie. Jeżeli w ogóle się znajduje...
- Był hitlerowcem?
- Obecnie za burtą. Z bardzo mocno zaciśniętym na szyi kawałkiem linki sygnałowej. Tak więc, kapitanie Miller - dodał jakby po namyśle - na pokładzie tego okrętu znajduje się tylko dwudziestu dwóch kryminalistów. Nie licząc oczywiście pana.

v