wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


- Tornado[160] - krótko odparł Gordon.
Wraz ze zmianą pogody pojawiły się ptaki. Obszar między Chartumem a Kosti okazał się bowiem prawdziwym ptasim królestwem.
- Miejsce to upodobali sobie, zwłaszcza w porze zimowej, goście z północy - objaśniał Gordon. - Spotyka się tu wtedy jaskółki, pelikany, derkacze, północne żurawie i bociany, które mieszają się z gospodarzami we wspaniałej mozaice świergotu i barw.
W Kosti dogonili parostatek, wędrujący w górę rzeki. Nil rozlewał się tu tak szeroko, że czasami nie było widać drugiego brzegu. Jedyne urozmaicenie równinnego terenu stanowiły rzadko rosnące drzewa i łyse pagórki. Całym bogactwem zieleni kusiła oczy tylko strefa przybrzeżna. Od czasu do czasu widzieli tam hipopotamy i coraz więcej krokodyli. Niepodzielnie panowało jednak rzeczywiście ptactwo. Prawdziwy raj dla myśliwych. Polowali więc dla urozmaicenia posiłków.
Gordon odnosił się do towarzyszy podróży z rosnącym szacunkiem. Imponował mu zwłaszcza Smuga, bardzo opanowany, znakomity strzelec. Nieco kłopotu przysparzał niekiedy Nowicki, który zwykł działać trochę za szybko. Kiedyś ustrzelił kilka kaczek i zamierzał je zabrać, gdy wtem, jak spod ziemi, wyrosło przed nim kilku czarnych, długonogich dzikusów, uzbrojonych w prymitywne, długie dzidy. Grożąc nimi marynarzowi, zabrali upolowane ptaki i zamierzali odejść. Nowicki zarepetował na to karabin i wystrzelił w górę. Tamci przycupnęli, ale bynajmniej nie zamierzali oddać kaczek.
- Do stu zdechłych... krokodyli - zaklął marynarz. - Chudziaczki, oddajcie po dobremu, bo...
I znowu repetując broń, zbliżył się do Murzynów.
- Zaczekać! Zaczekać! - dobiegł go nagle głos Gordona.
- Dzięki Bogu! Uniknęliśmy nieszczęścia! - powiedział Brytyjczyk, wręczając czarnym przyniesione koraliki. Ci chętnie oddali kaczki i obie grupy rozeszły się, każda w swoją stronę.
- O co im chodziło? - pytał, nadal zdziwiony i zaskoczony, Nowicki.
- Tereny nadrzeczne, ze wszystkim, co na nich spoczywa, należą do poszczególnych osób - wyjaśnił Gordon.
- Tak, ale ustrzeliłem te kaczki w powietrzu - marynarz nie dawał się łatwo przekonać.
- Niewątpliwie - odrzekł Gordon. - I wówczas były niczyje. Ale podniósł je pan z ziemi, należącej do tych czarnych gentlemanów.
- Niech mnie kule biją, niczego sobie obyczaje - westchnął marynarz. - Wobec tego, jeśli ukradnę krowę sąsiada i będę ją pasł na moim polu, to ona będzie jego czy moja?
- Na każdym kroku spotykamy się w Afryce z takimi problemami - odpowiedział na to Gordon. - To byli ludzie z plemienia Dinka. Zamieszkują wschodnią stronę rzeki i na okolicznych równinach hodują bydło i otaczają je czymś w rodzaju kultu. Mężczyźni mają swoje ulubione krowy, chłopcy przeglądają się w kałużach, by znaleźć sposób na upodobnienie się do tych zwierząt. Cenę żony przelicza się także na sztuki bydła...
Nowicki nie mógł powstrzymać śmiechu i po swojemu skwitował rzecz dowcipem:
- Niejeden chętnie zamieniłby żonę na, przepraszam, poczciwą krowinę. Mniej gada, a ile daje mleka!
Gordon roześmiał się także i kontynuował:
- Narzeczona kosztuje czasem dziesięć i więcej krów. Kobiety są więc w cenie. Nie mogą jednak, jako nieczyste, zajmować się bydłem, przeto pracują na roli. A co do pańskiego żartu, to powiedziałbym, że tu lepiej ukraść komuś żonę niż krowę. Kobietę można bowiem kupić za bydło, a kradzież krowy może wywołać wojnę...
- Chroń mnie, Panie Boże, przed takimi konsekwencjami. Chyba już lepiej nie będę porywał w tym kraju ani kobiet, ani krów - odrzekł marynarz. - Wiem, że w Indiach istnieje kult krowy. O mało nie zostałem pobity, gdy chciałem kopniakiem potraktować bydlę, które rozłożyło się na środku drogi, ale tutaj...
- Wkrótce zbliżymy się do siedzib Szylluków po zachodniej stronie Nilu. Ci czczą krowę, wierząc, że urodziła wszystkich ludzi i zwierzęta. Nigdy nie zabijają krów, chyba tylko chore albo z okazji jakiegoś święta. Bydło stanowi dla tych ludzi warunek istnienia, nic więc dziwnego, że gdy zapanuje zaraza, w serce wkrada się rozpacz.
Na takich rozmowach upływał czas podróży. Mijali często wsie Dinków z kopulastymi, przypominającymi ule chałupkami. Zdumienie budzili wysocy, chudzi jak szczapy pasterze, stojący przeważnie nieruchomo, jak bociany, na jednej nodze, podparci dzidą, nieodłącznym elementem stroju. Godzinami potrafili czuwać tak nad stadem, wieczorami rozpalając ognisko z krowiego łajna, by odstraszyć drapieżniki i jeszcze bardziej dające się we znaki moskity.
Powoli zbliżali się do Faszody. Prawie całkowicie zniknęły palmy daktylowe, a coraz liczniej pojawiały się baobaby[161], rozciągające nad sawanną swe ogromne, rozłożyste parasole. Tuż przed Faszodą utknęli na mieliźnie. Noc była dość mglista, chociaż księżyc prześwitywał przez warstwę chmur. Nagle z otaczającego sitowia wyłoniły się ciężkie łodzie z ludźmi, wysmarowanymi kolorowymi farbami.
- To Dinka w barwach wojennych - krzyknął Gordon.
Chwycili za broń. Ostrzegawcza salwa nie powstrzymała napastników. Wielu pasażerów wcześniej udało się na spoczynek i teraz dopiero, obudzeni krzykami i strzałami, wybiegli na pokład. Łodzie podpłynęły tymczasem zupełnie blisko i wszyscy poczuli uderzenia dzid w burtę stateczku. Zaczęto pospiesznie przygotowywać obronę, gdy nagle, z przeciwnej strony usłyszeli nowe, bojowe okrzyki. Z przerażeniem ujrzeli nową flotyllę łodzi.
- Następna salwa, do nich! - ryknął Nowicki, biorąc na cel rosłego Murzyna w pierwszej łodzi.
- Stójcie! Nie strzelać! - zawołał Gordon. - To Szyllukowie, wrogowie tamtych. Trafiliśmy na wojnę plemion.
- Pewnie o krowy - roześmiał się już znowu uspokojony Nowicki. Rzeczywiście, Dinkowie ujrzawszy nieprzyjaciół, wyminęli statek i rozpoczęła się walka. Wkrótce będący w mniejszości Szyllukowie ratowali się ucieczką, a przeciwnicy pognali za nimi. Podróżni odetchnęli, ale do rana nie zmrużyli oka.
O wschodzie słońca, gdy zabierali się do ściągnięcia statku z mielizny, ujrzeli Dinków i Szylluków wracających w najlepszej komitywie.
- Pogodzili się! Teraz wspólnie napadną na nas - powiedział kapitan.