wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Najpierw u wylotu gliniastego wąwozu zamajaczyła znana siatka na motyle, a potem ujrzeliś­my pana od przyrody, jak biegiem forsował stromą w tym miejscu skarpę, czepiając się rękami widłaków. Motyl, którego gonił M-ski, frunął tuż na ziemią, toteż nauczyciel wyciągał szyję, jak mógł do przodu i prawie że zahaczał nosem o widłaki. Gdy M-ski był już w po­łowie góry, motyl zmienił zamiary, bo wykonał nad jego głową chybotliwe salto i frunął teraz w dół, mi­gając kolorowymi skrzydełkami. M-ski rzucił się za nim, jednakże biegnąc teraz po stromiźnie, nie mógł wyhamować swego pędu i tak runął nam prawie pod nogi, a my usłyszeliśmy trzask kija, na którym zamo­cowana była siatka. Lecz M-ski nie zauważył nas ani złamanego kija, bo w siatce trzepotał się ogromny motyl.
— Powoli, malutki, powoli — szeptał M-ski i cały czas leżąc wyjmował z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejętnym ruchem schwytał w nie motyla. — Nareszcie cię mam — przemawiał doń pieszczotliwie. — Dostaniesz najładniejszą szpileczkę, kochasiu — a gdy zobaczył już nas podnosząc się z kolan, nie był wcale zmieszany, tylko uśmiechnął się tryumfująco. — No i co, chłopcy — powiedział — czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyrie, to by gra­niczyło z cudem, ale i tak będzie, co opisać. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Pamassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na północy, w morenie polodowcowej! Zaginął zupełnie w Sudetach, żyje w Pieninach i Tatrach, tak, tak chłopcy, żaden uczony nie dawałby wiary, że niepylak apollo występuje także i tutaj! A ja go znalazłem. I opiszę to we „Wszech­świecie"! Gąsienice niepylaka żerują na rozchodniku, a wiecie wy przynajmniej, jak nazywa się po łacinie rozchodnik? Rząd Succulentae, a nazywa, się Sedum acre, zapamiętajcie chłopcy — Sedum acre, co tłuma­czy się rozchodnik ostry!
Staliśmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominało maleńki cylin­der i widzieliśmy, jak motyl próbuje machać skrzy­dłami, lecz ma za mało miejsca w szklanej pułapce i tłucze się zupełnie jak ryba w akwarium, bez zrozu­mienia własnej sytuacji. Oczywiście M-ski, który poszedł zaraz własną drogą, nie miał nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pisząc kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papie­rze w kratkę, pisząc je wolno i z namysłem, pomyśla­łem sobie, że Weiser czasami przypominał takiego mo­tyla, zwłaszcza, gdy mu coś nie wychodziło i denerwo­wał się, pokrywając zmieszanie nadmierną gestykula­cją. Tak, czwarty wybuch nie należał do udanych, to było jasne, bo kiedy usłyszeliśmy eksplozję, naszym oczom ukazała się zwyczajna szara chmura kurzu, któ­ra opadła prędko i to było wszystko. Weiser pobiegł do miejsca, gdzie założony był ładunek i podrygując jak Parnassius apollo, wrócił do nas wyraźnie zniechęco­ny. — Jeszcze raz — powiedział do Elki — i znów usłyszeliśmy kręcenie korbką, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nastąpiła w ogóle. — Może przewody są przerwane — zapytał nieśmiało Piotr, ale Weiser rozmachał się jeszcze bardziej. — To niemożliwe — wyjaśnił patrząc w niebo. — To zupełnie niemożliwe, spróbujemy jeszcze raz — i znów po­biegł do ładunku, a jego ręce nie ustawały w ciągłym trzepotaniu. Tym razem wybuch nastąpił, ale oprócz żółtawego obłoczku, który unosił się przez krótką chwi­lę nad fontanną piachu, nie było nic. Tego dnia Weiser wracał do domu z nami i pamiętam, że nie odezwał się ani słowem nawet do Elki.
Nie twierdzę, że miał coś wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybił godzinę dziesiątą, a ja pisałem właśnie ostatnią linijkę pierwszej strony, porównanie to wydało mi się szczególnie trafne, bardziej niż dzisiaj, gdy moja wyo­braźnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy obłok zatrzymałem wte­dy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napi­sałem ani słowa o eksperymentach Weisera, ani o tym, jak wyglądał naprawdę ostatni wybuch. Pisałem zwy­czajnie, według pomysłu tamtych trzech, zamkniętych teraz za drzwiami z pikowaną ceratą. Pisałem, że Wei­ser za każdym razem szedł do prądnicy na drugą stro­nę dolinki, że w czasie wybuchów głowy trzymaliśmy nisko, przy samej ziemi i że właściwie eksplozje nie różniły się niczym poza siłą detonacji. A kiedy woźny wyszedł na chwilę, Szymek podniósł głowę znad swo­jej kartki i szepnął: — Ja to napiszę — i wiedzieliśmy już z Piotrem co, zanim Szymek dodał jeszcze ciszej: — napiszę, że znaleźliśmy kawałek czerwonej sukienki i że go wyrzuciłem na śmietnik, nic więcej, albo — poprawił się zaraz — że go spaliliśmy w ognisku. Wie­działem, tak samo jak Szymek i Piotr, że to ich zado­woli, bo oni mieli swój obraz wydarzeń i od nas do­magali się jedynie jego wypełnienia. Woźny powrócił z ubikacji, a ja myślałem, jak opisać ostatni wybuch, na dzień przed tym, co wydarzyło się nad Strzyżą, wybuch, który dla Weisera musiał mieć szczególne zna­czenie, o czym przekonany jestem także dzisiaj. Tym razem nie chodziło o efekt kolorystyczny, ale coś bar­dziej wymyślnego.

v