wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

I ja przeciwko nim, z tym koronnym
argumentem, że przegrali i że nie mogą wygrać. Zerwać pakt, stowarzyszyć się z nimi, bo szlachetni, wierni imponderabiliom? To tylko dzisiaj, po kilkudziesięciu latach Polski Ludowej, sławi się niezłomność emigracji. A wtedy to wyglądało inaczej. Janusz Minkiewicz zaraz po wojnie (czy jeszcze podczas?) napisał wierszyk, w którym mówił o rządzie londyńskim: „Z diabłem, a nie z wami", i niejeden z nas piszących tak myślał, czyli że nie było z kim. Cierpiałem i oskarżałem siebie o prostytuowanie się, choć jeśli opinia emigracyjna skłonna była takich jak ja o doraźne korzyści posądzać, nie trafiała w sedno, były rzeczy gorsze, ideologiczne. Zresztą miała o tyle rację, że dopiero później, sam będąc emigrantem, zrozumiałem męki, na które dobrowolnie, w imię
swoich zasad, skazały się tysiące Polaków poznających Anglię i Amerykę od dna, od ciężkiej fizycznej pracy.
Więc ideologia. Hegel? Konieczność historyczna? Niesłychanie trudny do rozsupłania węzeł, ale coś niecoś da się może wyjaśnić zaczynając od Ameryki. Przyjechaliśmy do Nowego Jorku z Janką małym stateczkiem burzliwą zimą 194546 roku. Za nami była zmiażdżona Polska, już smętny ówczesny Londyn wydał się po niej strefą spokoju i dobrobytu, cóż dopiero Ameryka. Nasze potrzeby i nasze pragnienia były jednak skromne i ta skromność dzisiaj wydaje mi się aż śmieszna.
Przyjmowaliśmy bogactwo Piątej Avenue jako coś, co jest i koniec, właściwie ta strona Ameryki nam nie imponowała. Moja obojętność na kapitalistyczne pokusy była należycie odnotowana i stąd głównie uchodziłem za pewnego. Jak także z innego powodu: intensywność przeżyć w Polsce zbudowała dokoła mnie jakby pancerz, to tutaj było nierealne i umysły Amerykanów nierealne, należałem do innej planety i ich planecie mogłem się tylko przyglądać wzruszając ramionami, życzliwie albo nieżyczliwie.
136
21 XI 1987
Próbując odtworzyć kilka lat życia, nie uniknę uproszczeń, jednego miesiąca było tak, innego inaczej, odbywała się też we mnie ewolucja. Ten sam był tylko ton, lewicowy. Do żadnej partii nie należałem, nie wstąpiłem do koncesjonowanej PPS, o socjalistycznej „Wolności" za okupacji pewnie wiedzieli, ale to nie szkodziło. Jednym z pierwszych tomów wierszy w Polsce po wojnie było Ocalenie, zawierające też wiersze okupacyjne. Cały mój system odniesień był tam, w Ameryce zero. Byłem przy tym dość inteligentny, żeby nie zatrzymywać się na gładko naoliwionej maszynie demokracji i uświadomić sobie gwałtowność walki o byt, wielkomiejską nędzę, samotność jednostki, zasadniczy an-tyintelektualizm ustroju. Czytałem dużo, między innymi Louisa Adamica, który z rodzinnej Ljubliany wyemigrował mając lat trzynaście i został w Ameryce pisarzem skrzywdzonych i poniżonych, robotników pochodzenia słowiańskiego. Chyba jedyny wtedy pośród Polaków oddawałem się wybrednym lekturom po angielsku: Henry Miller, „The Partisan Review", oraz najmniej ortodoksyjne pismo nowojorskich intelektualistów, „Politics", na które Dwight MacDonald wydawał pieniądze swojej żony. Wtedy też Dwighta poznałem. W 1955 mieliśmy brać razem udział w zjeździe urządzonym w Mediolanie przez Congres pour la Liberte de la Culture. On to występuje w moim wierszu W Mediolanie: „Długo w noc chodziliśmy po Piazza del Duomo". W
tym zjeździe brała też udział Mary McCarthy. Wskutek tych lektur jeden przynajmniej wycinek Ameryki stał się dla mnie zrozumiały i bliski - nowojorskich lewicowych intelektualistów antytotalitarnej obediencji. W „Politics" spotkałem się po raz pierwszy z nazwiskiem Simone Weil.
Przemawiały do mnie artykuły Nicola Chia-romonte w „Partisan Review", choć nie wiedziałem wtedy, kto zacz. W bieżącej polityce, i wewnętrznie amerykańskiej, i międzynarodowej, orientowałem się dość dobrze. Swój dylemat, czy też nasz, określałem tak: „Czy lepiej być zamkniętym w klatce z inteligentnym bandytą czy z dob-137
rodusznym debilem?" - co świadczy o niezbyt wysokiej i pewnie traumatycznej ocenie polityki współtwórców Jałty.
Pewien incydent wart jest tutaj odnotowania. Margaret Storm Jameson, powieściopisarkę i działaczkę PEN-Clubu, poznałem w 1945 roku w Krakowie, kiedy (pierwszy zagraniczny pisarz!) przyjechała z Londynu razem z Ksa-werym Pruszyńskim i Antonim Słonimskim. Potem zaprosiła nas na obiad w Londynie - ona i jej mąż, profesor historii w Cambridge, Guy Chapman, mrukliwy, zostawiający zawsze pierwsze miejsce żonie, jakby nie istniała jego przeszłość, bohaterskiego oficera w okopach I wojny, o czym dowiedziałem się nieprędko. Margaret, dziś zapomniana jako powieściopisarka, mogłaby być wzorcem jako osoba, wzorcem anglosaskiego męstwa i prawości, nieodrodna córka kilku pokoleń żeglarzy, kapitanów dalekomorskich rejsów. Młodość jej przypadła przed 1914 rokiem i raz powiedziała do mnie: „Miłosz, nie możesz mieć pojęcia, czym była młodość mego pokolenia, jak bezgraniczną mieliśmy nadzieję lepszego świata, a zaraz wszystko, co było u nas najlepszego, przepadło we krwi i błocie okopów".
Właśnie Margaret przyjechała do Waszyngtonu, bodaj w 1948 roku, i zatrzymała się u
amerykańskich przyjaciół w Georgetown, u pewnego admirała i jego żony. Zaproszeni z Janką tam na obiad smakowaliśmy przez chwilę Amerykę zamożnych domów. Jednym z zaproszonych był
redaktor „Reader's Digest" bodajże „stamtąd skąd wszyscy", z resztką rosyjskiego akcentu. Wdałem się z nim w dyskusję, a on, paląc grube cygaro, z pogardą: „Wy, intelektualiści, przegraliście. Wasze zamiary zmienienia ludzi nic nie są warte. My wygraliśmy, bo my dajemy im to, czego chcą, nas czytają w milionowych nakładach, a was nie chcą i nie będą chcieli".