wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Uważają, że jestem chora i martwią się o mnie, szczerze
martwią. To nie są zabójcy ani kryminaliści, mój najdroższy Dawidzie! To biurokraci
czekający na instrukcje z góry. To biurokraci! W tę cala niewiarygodną historię zamieszany
jest RZĄD. Wiem o tym. To są ludzie podobni do tych, z którymi przez długie lata
pracowałam. Bylam jedną z nich!
Marie otworzyła oczy. Drzwi były zamknięte, pokój pusty, ale wiedziała, że na
zewnątrz stoi strażnik - słyszała rozkazy, które wydał major. Nikomu nie wolno było do niej
wchodzić oprócz angielskiego doktora i dwóch znanych strażnikowi pielęgniarek, które miały
pełnić dyżur aż do rana. Znała reguły gry i dzięki temu potrafiła je naruszyć.
Usiadła. Jezu, jaka jestem głodna! Ubawiła ją ponuro myśl o sąsiadach z Maine
wypytywanych o jej doktora. Sąsiadów prawie nie znała i oczywiście nie było żadnego
lekarza. Mieszkali w miasteczku uniwersyteckim dopiero niecałe trzy miesiące, a Dawid
przygotowywał się do sesji letniej. Na głowie miała mnóstwo codziennych problemów z
wynajęciem domu i nauczeniem się wszystkiego, o co powinna troszczyć się młoda żona
świeżo upieczonego uniwersyteckiego wykładowcy: znalezienie sklepów, pralni, kupno
pościeli i bielizny, tysiące rzeczy, które wykonuje kobieta, żeby stworzyć dom - i nie było po
prostu czasu, żeby pomyśleć o doktorze. Zresztą, dobry Boże, przez osiem miesięcy
praktycznie nie odstępowali ich lekarze i, z wyjątkiem Mo Panova, żadnego z nich nie miała


ochoty oglądać ponownie.
Najważniejszy był Dawid, który usiłował wydostać się ze swoich, jak je określał,
osobistych tuneli, nie pokazując, ile bólu go to kosztuje; tak wdzięczny, ilekroć miał jakiś
przebłysk pamięci. Boże, z jaką on furią atakował książki, jak się cieszył, kiedy wracały do
niego całe fragmenty historii i jak gniewało go zarazem, że są to zaledwie skrawki jego
własnego życia, życia, które przed nim umknęło. Tak często czuła w nocy, jak ugina się
materac i wiedziała, że to on wstaje z łóżka, żeby być sam na sam ze swymi urwanymi
myślami i dręczącymi go koszmarami. Czekała parę minut, a potem schodziła do hallu i
siadała na stopniach nasłuchując. Raz czy drugi nadchodziła ta wielka chwila: Marie słyszała
ciche łkanie silnego, dumnego mężczyzny, który przeżywa katusze. Podchodziła do niego, a
on odwracał się w jej stronę. Wstyd i ból były zbyt wielkie. „Nie walczysz z tym samotnie,
kochanie - mówiła. - Walczymy z tym razem. Tak jak walczyliśmy przedtem". Wówczas on
zaczynał mówić, z początku niechętnie, potem coraz śmielej, coraz szybciej i szybciej, aż
pękały śluzy i odnajdywał, odkrywał rzeczy, które do tej pory były przed nim zasłonięte.
Drzewa, Dawidzie! Moje ulubione drzewo, klon. Liść klonu. Konsulat, kochanie!
Miała przed sobą dużo rzeczy do zrobienia. Sięgnęła po przewód i nacisnęła przycisk, by
wezwać siostrę.
Po dwóch minutach drzwi otworzyły się i do środka weszła mniej więcej
czterdziestoletnia Chinka w nieskazitelnie białym wykroch-malonym fartuchu.
- Co mogę dla pani zrobić, kochanie? - zapytała miłym głosem. Miała przyjemny
angielski akcent.
- Jestem straszliwie zmęczona, ale w żaden sposób nie mogę zasnąć. Czy mogłabym
dostać tabletkę na sen?
- Zapytam pani doktora; jeszcze nie wyszedł. Jestem pewna, że się zgodzi.
Kiedy pielęgniarka wyszła, Marie wstała z łóżka. Podeszła do drzwi. Nie dopasowana
szpitalna koszula zsunęła jej się z lewego ramienia; chłodny powiew z klimatyzatora sprawił,
że po plecach przeszedł jej dreszcz. Otworzyła drzwi zaskakując tym młodego, siedzącego na
krześle z prawej strony, muskularnego strażnika.
- Słucham panią...? - Mężczyzna skoczył na równe nogi.

v