wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Ty wcale nie jesteś
kobietą. Ja nie umiem myśleć potulnie.
Przez pokój przeszło w pośpiechu kilku młodych panów: po dwóch, po trzech, zaszepta-
nych gorączkowo. Wanda usłyszała jakieś słowo i zbladła nagle.
– Gdzie są?! – zagadnęła poufale jednego z przechodzących.
– W przedpokoju – brzmiała prędka i przyciszona odpowiedź.
Same nie spostrzegły, jak je pociągnął za sobą ten tajemniczy rozruch szeptów i kroków.
Znalazły się w bibliotece.
Grupa młodych ludzi w ciemnym kącie niewyraźna, zatarta mrokiem, rozkołysana głowa-
mi w szmer oczekiwania; wyciągały się jakieś palce ku drzwiom, za którymi słychać było
mowę obcą, tak jaskrawię odcinającą się rozgłośnym akcentem spokoju i pewności siebie od
tego tu trzepotania się ciszy.
To kontrastowe napięcie chwili uderzyło w czujne instynkty Niny, zanim się zorientować
zdołała, o co idzie. Pytającej rozszerzyły się nozdrza:
– Co takiego?!... Co? – co się stało?
Zanim jej odpowiedziano, spostrzegła, że ta grupa zaszeptana przysłania sobą kogoś sie-
dzącego na krześle. Ujrzała misę przed nim trzymaną, gąbkę w niej wielką i jak rubin w tej
chwili czerwoną. Ktoś stał opodal z flaszką lekarstwa; nieskończony wąż białej szmaty owijał
się ostrożnie koło tej głowy pochylonej. Owijał się niezgrabnie: zsuwał raz po raz i wikłał
opatrunek.
Coś pchnęło Ninę naprzód w nagłym zakrzątaniu się rąk bezczynnych:
„Ja!... Ja!... Ja!”
Było w tym impecie tyle uporu, narzucającego się ludziom w chwili, gdy nikt o pierwszeń-
stwo spierać się nie myślał, że stało się jakoś tak, iż szpula bandaża znalazła się rychło w rę-
kach Niny, a biała szmata owijała się koło rannej głowy łagodniej i troskliwiej niż przedtem.
– Dobrze tak? – pochyliła się nad uchem twarzy nie widzianej.
Odmruknięto basem.
– A wy nie przypatrujcie się tak, bo jemu przykro – zwróciła się z nakazem do ludzi, któ-
rzy przed chwilą dopuścić ją raczyli.
Jakoż cofnięto się natychmiast.
Z dom ponad głową ranną wyciągnęła się olbrzymia, żylasta łapa i, namacawszy gdzieś
ponad swoim czołem rękę Niny zakrzątaną, ukryła ją w swoim kułaku niemą podzięką.
Załatwiwszy się rychło, odwróciła się ku ludziom, niecierpliwa odpowiedzi, której dotych-
czas jej nie udzielono. Ta natarczywość pomocy i zaciekawień, ta drobnych rąk kocia krzęt-
ność, gładkiego oblicza powab, oczu rozbieganie łyskliwe i postaci całej szelestna zwinność:
cały ten nerw i dryg kobiecego niestatku, wniesiony w ponurą chwilę niebezpieczeństwa,
usposabiał ludzi milcząco i chmurnie. Nina poczuła na sobie spojrzenia niechętne. Dobywszy
wreszcie z czyichś ust opryskliwych, co za goście są w przedpokoju, krzyknęła sprężeniem
się postaci całej, by w nagły zwrot poskoczyć ku drzwiom na stopach miękkich. Dopadła
oczami do dziurki od klucza. Ktoś ją gniewnie za ramię powstrzymywał. Szarpnęła się całym
ciałem.
– Ja chcę zobaczyć!
– Ciszej! – ofuknięto ją. – „Ja!” – przedrzeźniał ktoś cierpki.
Przykucnięta nad zamkiem, dłońmi do drzwi przylepiona, wibrowała cała niebezpieczeń-
stwem chwili: – Już odchodzą! – szepnęła z ulgą oddechu. – Już idą! – zatrzepotała się dłoń-
mi jak skrzydłami, nie odrywając oczu ani na chwilę. – Kłaniają się po wojskowemu pułkow-
nikowi. Jeszcze raz. Bardzo grzecznie!
60
Lecz gdy się na pokój odwróciła, sprostowała się znów prężnie, a okrzyk zdumienia zawisł
na ustach wpółotwartych.
Widzi w ogromie barów szerokich bokiem jak u byka pochylony łeb: głowę brodatą, gra-
niastą, o wielkiej szopie szpakowatych włosów nad białą opaską czoła i długie spode łba po-
ciągnięcie spojrzenia; oczy jak zmalowana stal o przygasłym blasku i zastygłym, sinym tonie.
Więc tak wygląda ten, któremu opatrywała przed chwilą czoło? – wisiało wciąż zdumieniem
na jej wargach. W rozgarze wyobraźni snuły się właśnie jakieś postacie zagadkowego życia,

v