wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...


Nadszedł wreszcie dzień, kiedy najcnotliwsza i najnieszczęśliwsza z kobiet miała nie tylko
otrzymać straszliwy cios, ale również zostać znieważoną i opuszczoną przez swego zbrodni-
czego małżonka, wydana w ręce człowieka, który na jego własne żądanie miał go zniesła-
wić... Co za szaleństwo! Jakież cele może mieć Natura tworząc serca tak zdeprawowane! Parę
wstępnych wizyt poprzedziło tę scenę. Valmont był zresztą tak blisko zaprzyjaźniony z Fra-
nvalem, że matka Eugenii, przyzwyczajona już do pozornie niegroźnego towarzystwa tego
człowieka, nie mogła się obawiać pozostania z nim sam na sam.
Byli we troje, w salonie, gdy nagle Franval podniósł się z fotela.
– Wychodzę – powiedział. – Muszę załatwić pilną sprawę. Będziesz z Valmontem tak
bezpieczna, jak pod opieką swojej guwernantki – dodał z uśmiechem – to człowiek bardzo
rozsądny... Gdyby się jednak zapomniał, winnaś mi zaraz o tym powiedzieć; lubię go, ale nie
na tyle, by dzielić się z nim swoimi prawami...
I wyszedł.
Po kilku zdaniach nawiązujących do żartu Franvala Valmont zauważył, iż przyjaciel jego
zmienił się wyraźnie od sześciu miesięcy.
– Nie miałem śmiałości pytać o powody – dodał – wydaje się jednak, że ma jakieś zmar-
twienia.
– Pewne jest tylko – odrzekła pani de Franval – że jest nieustanną przyczyną zmartwień
swoich bliskich.
– O nieba! czego się dowiaduję? Czyżby mój przyjaciel krzywdził panią?
– Lepiej o tym nie mówić.
– Proszę mi się zwierzyć; zna pani moją gorliwość, moje niewzruszone przywiązanie...
– Ciągle te straszliwe doktryny, to zepsucie obyczajów, najróżniejsze przykrości... Uwie-
rzy pan? Proponowano naszej córce najkorzystniejszy mariaż, nie zgodził się...
W tym miejscu zręczny Valmont spuścił oczy i przybrał minę człowieka, który wie... który
współczuje... i który boi się powiedzieć.
– I cóż – podjęła pani de Franval – pana to nie dziwi? Szczególne jest to pańskie milczenie.
– Ach, pani! Lepiej jest milczeć niż mówić i stać się przyczyną rozpaczy ukochanej isto-
ty...
– Co to za zagadki? Proszę mi wyjaśnić, zaklinam pana!
– Chciałaby pani, bym nie drżał, gdy mara otworzyć ci oczy – mówił Valmont, ściskając
jak w gorączce rękę tej niezwykłej kobiety.
– Albo przestaniemy rozmawiać – odpowiedziała żywo pani de Franval – albo wyjaśni mi
pan dokładnie swoje aluzje. Żądam tego! Nie może mnie pan zostawić w tej strasznej sytu-
acji.
– Sytuacja, w której znalazłem się dzięki pani, jest może jeszcze straszniejsza! – zawołał
Valmont, spoglądając na swoją przyszłą ofiarę wzrokiem pełnym płomiennej miłości.
– Co jednak znaczy to wszystko? Najpierw mnie pan przeraża, zmusza do żądania wyja-
śnień, potem ośmiela się mówić rzeczy, których nie chcę i nie powinnam słuchać, chyba po to
jedynie, aby odjąć mi możliwość dowiedzenia się wreszcie, co miał pan na myśli tak okrutnie
mnie niepokojąc. Proszę mi powiedzieć albo wpędzi mnie pan w ostateczną rozpacz!
46
– Skoro pani tego żąda, będę wyrażał się jaśniej, choćbym miał rozedrzeć ci serce. A więc
pozna pani straszną tajemnicę, dla której Franval odrzucił starania pana de Colunce. Euge-
nia...
– Cóż Eugenia?
– Franval ją uwielbia. Nie jest już dla niej ojcem, ale kochankiem. Wolałby wyrzec się ży-
cia niż tej dziewczyny...
Słysząc to niesamowite wyjaśnienie pani de Franval doznała takiego wstrząsu, że na
chwilę straciła zmysły. Valmont podtrzymał ją; po minucie otworzyła oczy.
– Widzi pani – kontynuował – ile cię kosztuje poznanie tej prawdy, której się domagałaś.
Gdybym wiedział...
– Niech pan mnie zostawi! – zawołała pani de Franval, której stan trudno było opisać –
niech pan odejdzie! Po takim strasznym wstrząsie muszę być chwilę sama!
– Chciałabyś, abym zostawił cię w takim stanie? Ach, zbyt okrutnie dotyka mnie twój ból,

v