wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

— Drummond rozłożył ręce. — Jeżeli przekaże im coś, co jest bezspornie
moim dziełem, wtedy mogę mu wytoczyć proces. Ale proces ten będzie spóźniony o ty-
le, że tajemnica wymknie mi się z rąk. Ponieważ badania nasze są wspólne, więc oczy-
wiście miałbym zapewniony dochód z tego, co by on uzyskał, jako z praktycznego wy-
niku naszych prac. Oczywiście, nie byłoby to wszystko bardzo przyzwoite z jego stro-
ny, ale mógłby, na przykład, przyjść teraz do mnie i powiedzieć, że nie interesuje go
już współpraca ze mną. Trudno byłoby temu zapobiec. Moglibyśmy przecież pokłócić
się prywatnie i skutki byłyby takie same. Po prostu zakłada się, że ludzie pracują z so-
bą nie po to, żeby oszukiwać swój kraj i swoich towarzyszy pracy. Ale naprawdę bar-
dzo wiele zależy tu od etyki. Zresztą gdyby Sparrow powiedział mi albo ja jemu, że re-
zygnuję ze współpracy z nim, ale gotów jestem uszanować tajemnicę i prawo własno-
ści problemów, które razem opracowaliśmy, wówczas odpadłby nawet problem etycz-
ny. Mógłbym spokojnie oddać moją wiedzę Amerykanom, zmieniając nieco pole badań,
ale oczywiście korzystając ze wspólnych doświadczeń, bo tego uczony nigdy nie może
uniknąć. To bardzo trudna sprawa... Mówię o niej tylko nawiasowo, bo trudno coś ta-
kiego przypuścić. Biedny Hastings od chwili przyjazdu stara się nam dać do zrozumie-
nia, że moglibyśmy być oczkiem w głowie ludzi interesu jego ojczyzny. Sam jest nie tyl-
ko badaczem, ale i przemysłowcem bardzo poważnie zaangażowanym w produkcję wy-
tworów syntetycznych. To znakomity umysł. Myślę, że gdyby tylko znał pomysł, na któ-
rym opiera się nasza metoda, w krótkim czasie byłby co najmniej tak zaawansowany
jak my. Na szczęście nie zna go. To nie jest wcale taka łatwa sprawa. Wbrew pozorom
wiedza nie posuwa się wcale naprzód w sposób mechaniczny. Bywają wielkie przypad-
ki, wielkie improwizacje, a czasem nawet decydują poszczególne przebłyski myśli z ga-
tunku tych, które miewa się przed zaśnięciem i notuje w leżącym przy łóżku notesie. To
bardzo piękna wojna na umysły. I my, uczeni, kochamy ją w jakiś sposób, bo to wojna
konstrukcji, a nie burzenia. Dlatego list ten wydaje mi się absurdem. Nawet gdyby nasza
metoda miała dać nadspodziewane wyniki, to jest to tylko kwestia dwu do trzech lat,
a wszystkie rozwinięte przemysłowo kraje świata będą ją umiały zastosować w prakty-
ce. Później tajemnica nie ma już takiego znaczenia. Chodzi o pierwszeństwo, o zdobycie
rynków, utrwalenie dobrej marki danego kraju w wyścigu postępu. Oczywiście, docho-
dzą do tego wielkie sumy za sprzedaż licencji, a poza tym trochę sławy dla nas, skrom-
nych badaczy. No i trochę pieniędzy. A za dwadzieścia lat cała sprawa będzie przestarza-
ła i przyjdą nowe, udoskonalone metody i pomysły, o których nam się na razie nie śni.
44
45
I tak toczy się światek. Rozumiem doskonale, że można chcieć kupić twórców jakiejś interesującej metody produkcyjnej, rozumiem, że można robić starania tego rodzaju. Ale
grozić im? Zabijać ich? Nie, to absurd. Nikt takich rzeczy nie robi i nie miałyby one żad-
nego głębszego sensu. A możemy wielkim koncernom zarzucać wiele rzeczy, ale nigdy
bezsensowności działania. Nie wierzę w to wszystko.
— Oby tak było — mrukną Alex. — W końcu, jeżeli nic się nie stanie, to znaczy, że
stanie się to, co przewidujesz. Ja też nie bardzo wierzę w takie sensacyjne zamierzenia.
A jeżeli miałyby one naprawdę jakiś sens, to nie wierzę absolutnie, żeby jakaś osoba po-
stronna, autor listu, była w nie wtajemniczona.
— No pewnie!
Idąc przesunęli się teraz ku wschodniej stronie parku. Usłyszeli uderzenia rakiet
o piłki i przytłumione krzewami głosy.
— Zdaje się, że panie już zaczęły grę! — powiedział Alex.
— Tak! — Drummond ujął go pod ramię. — Dajmy spokój rozważaniu tamtych
głupstw. Zobaczmy lepiej, co się dzieje na korcie.
Przeprowadził Alexa na przełaj przez trawnik, pośród kęp dziko rosnącego fioleto-
wego bzu. Uderzenia piłek były coraz wyraźniejsze. Po chwili spoza drzew dostrzegli
siatkę, a poza nią trawiasty kort i dwie poruszające się postacie kobiece w bieli. Obie
panie ubrane były w króciuteńkie szorty i białe koszulki. Na ławce, tuż przy korcie, sie-
dział Filip Davis i od czasu do czasu wykrzykiwał głośno stan gry.
— Mecz! — powiedział Drummond. — Chodź, zobaczymy, co się tu dzieje!
— Trzydzieści: piętnaście — zawołał Filip.
Sara serwowała. Odchyliła się głęboko do tyłu i strzeliła potężną bombę, którą Lucja
Sparrow przyjęła z najwyższą trudnością. Sara była już przy siatce. Biegła jak młody
chłopiec. Błyskawiczny doskok i piłka posłana w przeciwny róg minęła bezradną Lucy.
— Aut! — powiedział Filip. — Po trzydzieści.
Więc piłka była trochę za długa. Lucy spokojnie stanęła przy tylnej linii kortu, go-
tując się do odbioru serwu. Sara znowu strzeliła. Piłka uderzyła w siatkę. Drugi serwis
zwykle powinien być słabszy. Lucy zbliżyła się o dwa kroki.
Ale Sara rąbnęła jeszcze silniej i piłka prysnęła pod stopy przeciwniczki, nie dając jej
żadnej szansy.
— Przewaga serwis! — powiedział Filip.
Teraz Sara zaserwowała lżej i Lucy puściła piłkę długim crossem w drugi róg. Sara
doszła do niej i odbiła krótko. Zdawało się, że Lucy odbije znowu w przeciwny róg, ale
ona podcięła piłkę, która usiadła prawie za siatką. Trawiasty kort przyjął ją niemal bez
kozła.
— Równowaga!
— Świetnie grają — powiedział Alex. — Nigdy nie przypuszczałem, że nieznane
amatorki...
46
47
— Lucy jako panna była jedną z najlepszych juniorek Londynu. — Drummond ro-
ześmiał się. — Ona wspaniale myśli przy grze! Lubię na nią patrzeć, kiedy walczy. Robi
zawsze to, co powinna w danej chwili zrobić. Sara to huragan. Jeżeli jej wszystko wycho-
dzi, nie ma przeciwniczki, która by mogła to wytrzymać. Rąbie jak mężczyzna. Nigdy
byś nie przypuścił, jakie silne uderzenie ma ta mała ręka. O, zobacz!
Lucy odbiła właśnie piłkę na koniec kortu i wydawało się, że wszystko, co może zro-
bić przeciwniczka, to odbić ją na powrót z najwyższym wysiłkiem i dać możność Lucy

v