wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

A kiedy para niewidzialnych rąk odwróciła go na plecy, na tle pustego nieba ujrzał twarz, twarz o ostrych rysach i z niebieskimi jak morze oczyma. Siwe włosy obramowywały szerokie czoło niczym hełm głowę wojownika z flamandzkiego malowidła. Z wyglądu ponad siedemdziesięcioletni starzec, ubrany w gruby, nie pierwszej młodości sweter z golfem, schyliwszy się, dotknął twarzy Pitta.
Następnie bez słowa, z zadziwiającą u człowieka w jego wieku siłą; wziął Pitta na ręce i poniósł na szczyt wzniesienia. Rozsnuta w umyśle majora pajęczyna myśli zatrzymała czarowną zadumę nad ewidentnym zbiegiem okoliczności, a w istocie cudem, który sprawił, że doszło do tego czarodziejskiego odkrycia. Nie dalej niż w odległości kilku kroków od skraju wyżyny była droga; Pitt upadł nie opodal wąskiego, polnego gościńca biegnącego równolegle do wypływającej z lodowca rzeki, której pokryte białą pianą wody kłębiły się, szybko pokonując załamania wąskiego koryta wyżłobionego w czarnej skale wulkanicznej. Odgłosu, jaki niedawno słyszał, nie wydawał jednak wzburzony potok, lecz układ wydechowy rozklekotanego, pokrytego kurzem jeepa angielskiej produkcji.
Stary Islandczyk posadził Pitta na przednim siedzeniu samochodu niczym dziecko układające lalkę w wózku. Następnie wdrapał się za kierownicę i poprowadził wiekowy pojazd krętą drogą, często zatrzymując auto, aby otworzyć bramę w ogrodzeniu na granicy pastwisk. Bardzo prędko owa operacja stała się rutynowa, jako że wjechali w rejon łagodnych wzgórz przedzielonych pokrytymi soczystą zielenią łąkami, z których podrywały się stada siewek w ucieczce przed głośno zbliżającym się jeepem i krążyły po niebie niczym chmury. W końcu auto stanęło przed małym, gospodarskim domem z białymi ścianami i czerwonym dachem. Pitt odsunął od siebie pomocne dłonie i powlókł się do przytulnego saloniku.
- Telefon, szybko. Muszę zadzwonić. Niebieskie oczy zwęziły się.
- Pan jest Anglikiem? - wolno zapytał Islandczyk, mówiąc po angielsku z wyraźnym nordyckim akcentem.
- Amerykaninem - odparł zniecierpliwiony Pitt. - Jeśli szybko nie sprowadzimy pomocy, umrze dwudziestu czterech poważnie rannych ludzi.
- Na równinie są jeszcze inni? - Starzec nie ukrywał zaskoczenia. - Tak, tak! - Pitt gwałtownie kiwał głową. - Na Boga, człowieku, daj mi telefon. Gdzie pan ma aparat?
Islandczyk bezradnie wzruszył ramionami.
- Najbliższy telefon jest sześćdziesiąt kilometrów stąd.
Fala rozpaczy, jaka spłynęła na Pitta, została bardzo prędko zahamowana następnymi słowami nieznajomego.
- Ale mam nadajnik radiowy - wskazał ręką na pokój obok. Proszę, tędy.
Pitt poszedł za nim do jasnego, po spartańsku urządzonego pokoiku, którego całe wyposażenie składało się z trzech podstawowych mebli: krzesła, komody i antycznego, rzeźbionego stołu ręcznej roboty oraz stojącego na nim, błyszczącego nadajnika najnowszej generacji. Nawet w marzeniach Pitt nie był w stanie wyobrazić sobie, że na zapomnianej przez Boga i ludzi farmie korzysta się z najbardziej aktualnych osiągnięć techniki. Islandczyk podszedł śpiesznie do aparatu, usiadł i zaczął kręcić licznymi gałkami oraz włączać kolejne przełączniki. Ustawił jeden z nich w pozycji "nadawanie", dostroił częstotliwość i podniósł mikrofon.
Wypowiedział szybko kilka słów po islandzku i czekał. Głośnik jednak milczał. Starzec zmienił częstotliwość emisji i znów zagadał.
Tym razem odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Wyścig ze śmiercią sprawił, że Pitt miał napięte nerwy niczym cumy podczas huraganu, i gdy jego wybawca rozmawiał z władzami w Reykjaviku, major, zapominając o bólu i trudach przebytej drogi, kręcił się niecierpliwie po maleńkim pokoju. Po dziesięciominutowych wyjaśnieniach i tłumaczeniu z języka na język, prośba Pitta o połączenie z ambasadą amerykańską została spełniona.
- Gdzie ty się podziewasz, do jasnej cholery? - głos Sandeckera wybuchł w głośniku z taką mocą, jakby admirał stanął właśnie we drzwiach.
- Czekam na tramwaj i spaceruję po parku - warknął Pitt. To w tej chwili nie ma znaczenia. Jak prędko może się znaleźć w powietrzu medyczna ekipa ratunkowa z pełnym wyposażeniem?
Zanim admirał odpowiedział, przez moment panowała pełna napięcia cisza. Wiedział, że pytanie Pitta zawiera żądanie, wypowiedział je bowiem takim tonem, jaki Sandecker słyszał u niego wyjątkowo rzadko.
- Za trzydzieści minut mogę mieć gotową do startu grupę sanitariuszy wojskowych - rzekł powoli. - Czy możesz mi powiedzieć, z jakiego powodu prosisz o ekipę medyczną?
Pitt nie odpowiedział od razu. Miał trudności z uporządkowaniem myśli. Ruchem głowy podziękował Islandczykowi za odstąpienie krzesła.
- W każdej minucie, którą marnujemy na wyjaśnienia, ktoś może umrzeć. Na litość boską, admirale - błagał Pitt - niech pan się skontaktuje z lotnictwem. Niech załadują do śmigłowców ich sanitariuszy wyposażonych w środki do niesienia pomocy ofiarom katastrofy lotniczej. A potem, jeśli będzie czas, wszystko szczegółowo panu wyjaśnię. "
- Zrozumiałem - rzekł Sandecker, nie marnując czasu na ani jedno zbędne słowo. - Nie rozłączaj się. Czekaj.
Pitt skinął głową, tym razem sobie, i strapiony zawisł na krześle. To już nie potrwa długo - pomyślał - żeby tylko zdążyli na czas. Poczuł rękę na ramieniu, odwrócił się nieco i uśmiechnął do Islandczyka o ciepłych oczach.
- Jestem bardzo niegrzecznym gościem - rzekł cicho. - Nie przedstawiłem się ani nie podziękowałem za uratowanie życia. Starzec wyciągnął długą, szorstką rękę.
- Golfur Andursson - powiedział. - Jestem szefem przewodników wypraw wędkarskich nad rzekę Rarfur.
Pitt uścisnął dłoń Andurssona, przedstawił się, a następnie zapytał:
- Szefem przewodników?
- Przewodnik wędkarski jest też strażnikiem wodnym. Pomagamy wędkarzom oraz zajmujemy się sprawami ekologii rzeki, podobnie jak konserwatorzy środowiska zajmujący się ochroną wód lądowych w pana kraju.

v