wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

A że zapytacie: „Czemu zmykają właśnie do nas?” Wobec tego odpowiem wam na to: „A czemu nasi uciekają do nich?” U nas, chwała Bogu, już zapanował taki zwyczaj, że
gdy nadchodzi czas i zaczynają krążyć gadki o pogromach, wtedy Żydzi zaczynają uciekać z jedne-
go miasta do drugiego, jak w Piśmie ´
Swiętym napisane jest: „I jechali i odpoczywali, i odpoczywali
i jechali” — co oznacza: przyjedź ty do mnie, a ja pojadę do ciebie. . . Tymczasem Bojarka stała
się, co to wam może szkodzić, wielkim grodem natłoczonym ludźmi, kobietami i dziećmi. A dzieci
lubią zjeść i nabiał jest potrzebny; a gdzie można dostać nabiału, jeśli nie u Tewji? O czym tu dużo rozprawiać, Tewje stał się modny. Ze wszystkich stron: Tewje i Tewje! Reb Tewje, tu! Reb Tewje do
mnie! Jeśli taka jest wola boska, to przecież nie będziecie nikomu zadawali niepotrzebnych pytań!
I nadszedł dzień, w którym zdarzyła się taka oto historia. Było to przed Szawuot — czyli przed
Zielonymi Świętami. Przyjeżdżam do Bojarki, by dostarczyć trochę nabiału jednej z moich odbior-
czyń, młodej i bogatej wdowie z Jekaterynosławia, która przybyła tu wraz ze swym synalkiem,
na imię mu Arończyk, na lato do Bojarki. No, samo przez się zrozumiałe, że pierwszą znajomość
w Bojarce zawarła ze mną.
— Rekomendowano mi — powiada, wdowa znaczy się — że u was można dostać najlepszy
nabiał.
174
— A jakżeż może być inaczej? — odpowiadam jej, tej wdowie znaczy się. — Nie na próżno —
powiadam — rzekł król Salomon, że dobre imię rozbrzmiewa po całym świecie jak trąbienie z rogu,
a jeśli chcecie, mogę wam też powiedzieć, co o tym powiedziane jest w Midraszu. . . — Wtedy ona przerwała mi, ta wdowa znaczy się, i rzekła, iż jest wdową i nie ma doświadczenia w tych sprawach.
Nie wie, czym się to jada.
— Najważniejsze — powiada — żeby masło było świeże i ser smakowity. . .
No i idź tu gadaj z babą!. . .
Słowem, zacząłem zachodzić do wdowy z Jekaterynosławia, cóż by wam to mogło szkodzić,
dwa razy w tygodniu: w poniedziałek i czwartek, dokładnie jak w kalendarzu. Odnosiłem tę trochę
nabiału, nie pytając już nawet, czy trzeba, czy nie. Zrobiłem się tam swoim człowiekiem, jak to
zwykle bywa. Zacząłem przyglądać się, jak tam u niej prowadzą gospodarkę, wetknąłem nos do
kuchni i kilka razy powiedziałem, co uważałem za stosowne. Za pierwszym razem, jak to zwykle
bywa, oberwałem naturalnie od służącej, która zaznaczyła, ażebym się nie wtrącał i nie zaglądał
do cudzych garów. Za drugim razem się przysłuchiwano moim słowom, a za trzecim zasięgnięto
już nawet mej rady, albowiem wdowa przekonała się już, kto to taki jest Tewje. Tak długo to się
ciągnęło, dopóki nie odkryła mi wreszcie swego zmartwienia, swego bólu, swego nieszczęścia:
175
— Arończik! Jakże to tak? Chłopak liczy lat dwadzieścia i kilka, a wie tylko — powiada — co to konie, losipedy, łowienie ryb i nic poza tym. O niczym innym wiedzieć nie chce! Nie chce słyszeć o interesie, o pieniądzach. . . Pozostał mu po ojcu wcale pokaźny spadek, prawie okrągły milion,
a ten żeby to przynajmniej raz zerknął na to wszystko! Wie tylko jedno — trwonić! Ma otwartą
dłoń!
— Gdzież on jest — pytam — ten wasz młodzieniec? Dajcie no go tutaj — mówię — a ja sobie
z nim trochę pogawędzę, udzielę kilka przestróg, zacytuję kilka ustępów z Pisma ´
Swiętego, dodam
jakiś Midrasz. . .
A wdowa się śmieje:
— Ale gdzież tam — powiada — dalibyście mu lepiej jakiegoś konia, a nie Midrasz! . . .
Gdy tak rozmawiamy, „dziecko przybyło” — czyli zjawił się nasz młodzieniec, Arończik znaczy
się. Chłop jak sosna, krew i mleko. Na spodniach, za przeproszeniem, nosi szeroki pas, zegarek
wetknięty w tenże pas, rękawy podwinięte po łokcie.
— Gdzie byłeś? — pyta go matka.
— Wiosłowałem, łowiłem ryby. . .
— Nawet wcale piękne i odpowiednie zajęcie — wtrącam — dla takiego młodzieńca jak wy.
Tam, w domu, rozniosą wam kości, a wy tu — powiadam — będziecie łowić rybki!
176

v