wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Z wyrazem łagodnej rezygnacji na twarzy oparł się o ścianę i powiedział:
— Pani inżynierowa pozwoli, że ja chwilę zaczekam…
Popatrzył na mnie w zamyśleniu i dodał:
— Dlaczego trumnę…?
Ochłonąwszy z zaskoczenia, zerwałam się z miejsca i wybiegłam na korytarz. Równocześnie z przeciwległych drzwi wychylił się wyraźnie osłupiały Zdzisio. Spojrzał na mnie.
— Co to było? — spytał z niebotycznym zdumieniem.
— Szef trumnę pokazywał — odparłam i cofnęłam się pośpiesznie, bo zwierzchnik, parskając wściekłością, wracał po schodach.
Po chwili Zdzisio, który wolał jego przemarsz również przeczekać za drzwiami, wszedł do pokoju Mańki.
— Co pani powiedziała? Co oznaczało to łomotanie do moich drzwi? I dlaczego do moich?
— Nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że cała awantura odbywała się na tle okrzyku „ja ci pokażę trumnę”. Innych informacji nie posiadam.
— No to ja się zaraz dowiem — zapewnił Zdzisio i wyszedł.
Murarz stał cały czas, przyglądając nam się w zadumie.
— Dlaczego trumnę? — spytał jeszcze raz i też wyszedł.
Po pół godzinie znaliśmy już szczegóły zajścia. Szef u siebie w pokoju rozmawiał z owym facetem z transportu na drażliwe tematy i w wyniku dużej różnicy zdań facet z transportu, mocno zalany, zaproponował szefowi, żeby sobie trumnę kupił, a nie rządził budową. Zważywszy dojrzały wiek, szef na takie uwagi był nieco uczulony i zareagował ostro. Obtłukłszy rozmówcą drzwi Zdzisia, usiłował go jeszcze zrzucić ze schodów, ale facet wyrwał mu się i uciekł. Zwierzchnik gonił go aż na dół, tamten jednak, wytrzeźwiawszy widocznie od wstrząsów, zatrzymał się dopiero na ulicy.
Przy okazji, płacąc za Mańkę ten dodatek rodzinny, uczyniłam kilka spostrzeżeń i co najmniej z jednego wyciągnęłam wnioski. Nie od razu, stopniowo. Brał ten dodatek robotnik niewykwalifikowany, niejaki Skwarek, osobnik pochodzenia chłopskiego, i widząc wysokość sumy, zdecydowanie przekraczającej jego zarobek zawodowy, spytałam:
— Panie, ile pan ma tych dzieci?
— Dziewięć — odparł Skwarek z dumą.
— To ile was razem w domu mieszka?
— Dwanaście, bo jeszcze i babcia.
Zainteresował mnie.
— A jakie pan ma mieszkanie? Duże?
— O, duże! Pokój mam i jeszcze kuchnię…
Nie była to żadna ironia ani też sarkazm, Skwarek był autentycznie zadowolony z ogromu apartamentu. Ogłuszył mnie tak, że o nic więcej nie zapytałam, a myśleć zaczęłam nieco później.
Wytworzone już wówczas normatywy, wspaniała przestrzeń mieszkalna, siedem metrów kwadratowych na jednego człowieka, zaledwie o metr więcej niż dla porządnej krowy, spadły na mnie w biurze projektów. Ze zgrozą zastanawiałam się, komu lęgną się te pomysły i kto je wprowadza w życie, aż wreszcie, na bazie Skwarka, odgadłam.
Jeżeli ktoś przez całe swoje dzieciństwo, a może i młodość, spał w jedenaście osób z całą rodziną na jednym przypiecku, rzeczywiście miał prawo wyrobić sobie odpowiednie poglądy. Rozumiem, dla takiego faceta sytuacja, w której w jednym pokoju sypiają tylko trzy osoby, i to każda na oddzielnym łóżku, musi prezentować sobą coś w rodzaju nieba. Szczyt luksusu. Niczego więcej po prostu nie można sobie wyobrazić. I tacy ludzie narzucili narodowi sposób życia…!!!
I nieprawdą jest, że to dla oszczędności! Z tego, co zostało idiotycznie zmarnotrawiona, zdołalibyśmy wybudować drugą Warszawę! Szlag trafia!
No nic, nie będę się teraz wdawać w politykę…
Gdzieś na jesieni cały personel techniczny przeprowadził się na antresolę Domu Chłopa, a nasz barak został rozebrany. Zaraz potem nastąpiły zmiany w budownictwie na skalę ogólnokrajową, podwyższono ceny materiałów budowlanych i należało zmienić kosztorysy, wyliczając odpowiednie dopłaty do każdej pozycji. Była to potężna praca zlecona, nawet nieźle płatna, a za to pilna, i wzięliśmy się za nią w cztery osoby, Irek, ja, Zdzisio i niejaki Janek, nowy pracownik w bezetach, ale doświadczony technik.
Obaj przyszli do naszego pokoju na konferencję, bo najwięcej informacji posiadał Irek, który omawiał całą kwestię w centrali. Usiedli przy jego stole, Janek naprzeciwko, a Zdzisio obok, rozłożyli dokumenty, Zdzisio położył przed sobą arkusz papieru i wypełniał odpowiednie rubryki. Irek dzielił się swoją wiedzą i jadł na drugie śniadanie jajka na miękko.
Na arkusz Zdzisia nagle coś kapnęło. Machinalnie starł to rękawem, nie przerywając rozmowy i pisania. Po kilku minutach znów kapnęło. Zdzisio się zdenerwował.
— Do diabła, co chlapiesz tymi jajkami! — powiedział z gniewem do Irka.

v