wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

– Przyjechałem, aby powitać panią i dowiedzieć
się, czy co nowego tu nie zaszło i czy mnie do czegokolwiek nie potrzebujecie. Jutro będę tu
znowu...
To rzekłszy uścisnął mi rękę i prędko opuścił salon. Po odejściu jego dopiero przypo-
mniałam sobie, że nie zapytałam go o Rozalię ani o resztę rodziny. Jakkolwiek jednak intere-
sował mię los kuzynki, o której od dawna nic nie wiedziałam, nie mogłam w owej chwili od-
wrócić na długo myśli od katastrofy, która wisiała nad głową mej matki.
Wypadek zrządził, że siedziałam w tym samym pokoju, w którym przed czterema laty pan
Henryk oświadczył się o moją rękę. Krosienka nawet, w których wyszywałam naówczas,
stały pod oknem, warstwą kurzu pokryte. Przypomniałam sobie, jak wyrzekł do mnie wtedy
wielkie słowo: kocham! i jak w ustach jego słowo to wydało mi się podobne do skrzeczenia
żaby nad stawem, i jak potem przekładał mojej matce, że dobrze by było, jeśliby jej pastwiska
połączyły się w jedną całość z jego pszennymi gruntami, jej lasy z jego spławną rzeką...
Uśmiechnęłam się na to przypomnienie, ale na sercu ciężko mi było. Przed oczami mymi sta-
nęły wszystkie uciechy i smutki, rojenia i zawody tej pierwszej młodzieńczej epoki mego ży-
cia. Wywołane wpływem miejsca, w jakim się znalazłam, w pamięci mojej powstały postacie:
Agenora, Lubomira, Emilki, Zeni, Helenki i Zosi... A śród nich najwyraźniejsze i najpiękniej-
szym oblane blaskiem zamigotało jeszcze wspomnienie jedno; pragnęłam zatrzymać się nad
nim, popatrzyć na nie, ale poczułam, że serce zaczyna mi oblewać się rzewnością, łza biegnie
pod powieką...
Zamknęłam oczy, aby to świadectwo rozrzewnienia zmusić, iżby do źródła swego wróciło
i próżnym marzeniem nie rozmiękczało mi serca... Wiedziałam już wtedy z doświadczenia i
potem przekonałam się wielokroć na sobie i innych, że z mnóstwa szybkich i rozmaitych wra-
żeń często wyłącza się jedno, posiadające w sobie dziwną moc życia i trwania, i wtedy gdy
wszystkie inne z upływem czasu bledną i nikną, ono żyje w nas, trwa i promienieje przy każ-
dym nań wejrzeniu. Zdawało mi się i zdaje, że we wrażeniu takim, jakkolwiek wynikłym z
chwili przelotnej i żadnych widocznych nie zostawiającym po sobie śladów, musi spoczywać
zaczątek wielkiego jakiegoś uczucia, które tylko stłumione życiowymi warunkami, co go oto-
czyły, rozwinąć się i wzrosnąć nie mogło. Chcąc dowiedzieć się o wartości wrażeń, kiedy-
kolwiek doznanych, trzeba je tylko po wielu latach minionych zważyć na szali pamięci. Te,
które podniosą się w górę jak leciuchne listki, były wynikiem płochości i wyobraźni; te, co
zaciężą na szali i zapadną w głąb piersi, płynęły z serca i miały w sobie zarody prawdziwego
uczucia.
9
Szala pamięci mojej opuszczała się zawsze nisko i dotykała najgłębszych stron mojej isto-
ty, ile razy wspomnienie przyniosło mi obraz hrabiego Witolda... Tym razem jednak nie
chciałam zatrzymywać się długo nad tym wspomnieniem. Czułam, pojmowałam, że nie po-
winnam była roztkliwiać się i rozmarzać wtedy, gdy wielkie i trudne obowiązki poczynały
ciężyć na moich młodych siłach.
Wolałam zwrócić myśl do dawnych a kochanych przyjaciółek moich. Wiedziałam, że żad-
na z nich szczęśliwą nie była.
Zenia bawiła się podobno w świecie, stroiła się i świetniała zbytkiem, jakim ją otaczał bo-
gaty i rozkochany w niej pan Michał. Parę osób, spotykających ją w Paryżu i w Warszawie,
opowiadało mi, że wyglądała na szczęśliwą i wiecznie wesołą kobietę. Ale ja, com tak dobrze
świat ten znała, w którym żyła ona, i przykre cienie, kryjące się pod jego połyskami, mogłam-
że wierzyć w szczęście Zeni na tych połyskach oparte? Emilka mieszkała w domu brata; He-
lenka podróżowała wciąż po obcych krajach, nie mogąc pozbyć się z piersi zarodów śmiertel-
nej choroby, wyniesionych z młodości bezczynnej, napełnionej gorączkowymi wrażeniami i
oblanej cichą za czymś lepszym tęsknotą. Zosia... ta była najnieszczęśliwszą. Nie pojmowa-
łam dobrze, jakim się to stałe sposobem, ale wiedziałam, że w kilka miesięcy po moim wy-
jeździe z domu matki została żoną pana Henryka. Przypomniałam sobie niemą jej rozpacz i
bezwładną, z rozpaczy tej wynikającą bierność, w jaką wtrąciło ją zerwanie z człowiekiem,
którego kochała, i w dziwnym, nieszczęśliwym jej zamążpójściu widziałam rękę Lubomira,
owego deklamatora, jak go nazywała Helenka. Obok tej smutnej doli najlepszych przyjaciółek
moich postawiłam w myśli własną dolę i wydała mi się piękną. Byłam wolną, żadnym lek-
komyślnym lub niskim nie zmazaną postępkiem, byłam dojrzałą umysłem i sercem i wyraźnie
widziałam drogę obowiązku i pracy, jaka się otwierała przede mną. Wprawdzie z poczuciem
pewnej nieśmiałości patrzyłam na drogę tę, wielu najeżoną trudnościami, ale zarazem czułam
w sobie wielką moc miłości i przekonań, która mię mężną i ufną czyniła. Znowu pomyślałam
o ojcu, bo moc, męstwo i ufność we własne siły jemu byłam winna.
Drzwi od przyległego pokoju otworzyły się z cicha i do salonu, w którym siedziałam za-
myślona, weszła moja matka. Wyniosła postać jej przesunęła się wśród zapadającego zmierz-
chu; usiadła na sofie obok mnie, a światło padające z okna oświetliło jej twarz zmienioną.
Tak; zmieniła się przez te trzy lata ubiegłe, lubo nie przestała być bardzo piękną i zawsze wy-
glądała o dziesięć lat młodszą, niż była. Ale cera jej pobladła, na czole pomiędzy dwoma
dawnymi osiadła trzecia bruzda, w oczach tkwił wyraz ciągłego, normalny niemal stan jej