wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Przecież… Ale to niemożliwe, abyś był hrabią Fernandem. Hrabia umarł przed laty.
— Nie umarł, tylko został uznany za zmarłego. Landola porwał mnie i sprzedał tutaj, do Hararu.
— To, co mi senior mówi, brzmi jak bajka. Ale gdy się nad tym zastanowić… Przecież don Manuel również… Ale o tym później. Zejdę do pana, don Fernando, jeśli pomoże mi senior usunąć drugi kamień, abym wydostał się przez otwór.
— Już idę.
Stary wdrapał się po ścianie na górę. Wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poszerzyć dziurę. Była tak duża, że człowiek mógł się przez nią przecisnąć.
— Złaź, senior. Już wystarczy.
— A jeżeli znajdą nas razem?
— Nie znajdą. Chcą przecież, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A gdyby przypadkiem ktoś wszedł, jeden z nas wymknie się przez dziurę.
Hrabia zsunął się na dół, a towarzysz za nim. Loch był tak wąski, że niemal dotykali się twarzami, ale to im nie przeszkadzało. Przeciwnie. Hrabia czuł się szczęśliwy, że ma przy sobie człowieka, który mu sprzyja. Człowiek ten ujął go za rękę i rzekł:
— Ach, don Fernando, pozwól, że uścisnę pańską dłoń. Co to za radość po tak długich cierpieniach spotkać rodaka! Pochodzę z Manresy.
—.Z Manresy? Tak blisko Rodrigandy?
— Tak. Jestem zwyczajnym prostakiem, nazywam się Mindrello. O, panie, mam ci tyle do powiedzenia! Ale najpierw chciałbym wiedzieć, kiedy opuścił pan Meksyk?
— Już bardzo dawno. Nie mogę określić dokładnie, ale sądzę, że gniję w niewoli mniej więcej od osiemnastu lat.
— O, Dios! A więc nie wie pan zapewne, że pański brat został uznany za zmarłego?
— Nie. Kiedy to się stało?
— Przed osiemnastu laty.
— Powiadasz, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tym, co mnie spotkało, nabieram przekonania, że są ludzie, którym bardzo zależy na tym, aby zginął i on, i ja.
— Bez wątpienia ma senior rację. Ale jak się pan tu znalazł?
— Nie mówmy o tym na razie. Powiedz mi przede wszystkim, jakie masz wiadomości o mojej ojczyźnie, moich bliskich i w jaki sposób dostałeś się tutaj?
— Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo.
— Ach! — zawołał don Fernando. Przypomniał sobie drugi testament, który sporządził w obecności Marii Hermoyes, a potem schował w środkowej szufladzie biurka. Czyżby go znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa, a jednak został on hrabią de Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo ten ostatni zaginął.
— Alfonso — powtórzył — jest hrabią? Jakże on rządzi?
— Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidzili go poddani. Boją się go jak ognia, opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o tym mówić.
— Ależ, proszę, mów zupełnie szczerze.
— Ludzie gadają, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów.
— Skąd te przypuszczenia?
— Trudno określić. Ale sam byłem świadkiem pewnych sytuacji, które potwierdzały podejrzenia, że Alfonso nie jest prawdziwym hrabią Rodriganda. I chyba dlatego właśnie znalazłem się tutaj. Napadnięto na mnie.
— Mów, mów — ponaglał go hrabia.
Mindrello nie od razu spełnił prośbę. Milczał chwilę, starając się uporządkować wspomnienia. Wreszcie zaczął opisywać wydarzenia, których widownią był zamek Rodrigandów. Opowiadał o pojawieniu się doktora Sternaua, o jego śmiałym i skutecznym wkroczeniu w życie hrabiego Manuela, o uwolnieniu hrabiego i małżeństwie Sternaua z hrabianką, zawartym w Reinswalden.
— Dzięki wynagrodzeniu — mówił — które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, stałem się zamożnym człowiekiem. Wróciłem do Manresy. Wróciłem na swoją zgubę! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowały na mnie. Don Manuela nie obawiali się jeszcze, bo hrabia miał zamiar wystąpić przeciwko nim dopiero po odnalezieniu przez Sternaua prawdziwego Alfonsa. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z moich towarzyszy — trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu przemytem — kartkę z terminem spotkania. Pismo towarzysza znałem dobrze, nie miałem więc żadnych podejrzeń. O umówionej porze udałem się na miejsce schadzki, nie po to jednak, by przyjąć jakiekolwiek polecenie, ale po to, by oświadczyć, że proponowany interes nie odpowiada mi. Zaledwie doszedłem do tego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi i skrępowało. Związano mnie, zakneblowano i poniesiono gdzieś w worku. Dokąd, nie wiedziałem.
Przerwał na chwilę. Wspomnienie strasznych przeżyć nie pozwalało mu mówić.
— Po bardzo długim czasie — ciągnął po pauzie — znalazłem się w jakiejś ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy po kołysaniu i szumie wody poznałem, że jestem zamknięty w kajucie okrętowej. Dopiero gdyśmy już byli na pełnym morzu, mogłem wyjść na pokład i zaczerpnąć powietrza. Zaprowadzono mnie do kapitana, do tego samego Landoli, o którym pan mówił. Kpiąc w żywe oczy, oświadczył mi, że pewnym ludziom zależy bardzo na moim zniknięciu, dlatego mam zostać marynarzem i słuchać ślepo jego rozkazów pod groźbą kary śmierci. Wkrótce zorientowałem się, że ten Landola jest handlarzem niewolników i piratem. Pomyśleć tylko, miałem mu pomagać! Miałem chwytać tych biednych Murzynów i handlować nimi! Miałem napadać na okręty, rabować je i brać udział w mordowaniu załogi! Nic dziwnego, że się opierałem. Wtedy znowu wtrącono mnie do ładowni. Przymierałem głodem, znosiłem razy, których mi nie oszczędzono. Ponieważ mimo to nie kwapiłem się do udziału w zbrodniczych postępkach, Landola oświadczył, że przeznaczył dla mnie najsurowszą karę: sprzeda mnie jako niewolnika. Płynęliśmy obok wschodniego wybrzeża Afryki. Zarzucił kotwicę koło Garadu i udał się na ląd. Wkrótce sprzedał mnie naprawdę.

v