wszyscy myślą, że to dno. ale na dnie tak nie wieje...

Wybrał krętą dróżkę, która miała go zaprowadzić do drzwi pałaco­wych. Stąpał z przesadną ostrożnością, odsuwając moment powrotu w mury budynku najdalej, jak tylko mógł. Mimo to nękające go troski ścigały go wszędzie.
- Wujku Vanyelu? - zawołał za nim zdyszany dziew­częcy głos. W tym znajomym głosie Vanyel usłyszał ból i stłumione łzy. Odwrócił się, rozwarł ramiona, a Jisa wpa­dła wprost w jego objęcia.
Nie powiedziała nic; nie musiała. Wiedział, co ją tu spro­wadziło: te same zmartwienia, które jego zawiodły w zapo­mniany labirynt opuszczonego ogrodu. Cały poranek spędziła z matką i ojcem nie opodal Vanyela, dokładając wszelkich starań, by ulżyć w bólu Randalowi i dodać sił Shavri.
Van gładził długie, rozpuszczone włosy Jisy, pozwalając jej wypłakać się na swym ramieniu. Nie wiedział, że szła za nim...
W normalnych okolicznościach zaniepokoiłoby go to. Ale nie wtedy, gdy chodziło o Jisę. Jisa świetnie się osła­niała; tak świetnie, że umiała nawet stać się niedostrzegalna dla jego przenikliwych zmysłów. Zapewniało jej to nie byle jaką ochronę - bo skoro potrafiła ukryć swą obecność przed nim, mogła również ukryć się przed wrogami.
Vanyel był powiązany z każdym żyjącym heroldem i umiał wyczuć ich wszystkich, kiedy tylko chciał, lecz Jisa nie była heroldem i nigdy nie wiedział, gdzie jest, chyba że celowo jej “szukał”.
Jisa nie została jeszcze wybrana, co Vanyel uznawał za dobrą wróżbę. Według niego wcale nie było takiej potrzeby. Jako osoba posiadająca dar empatii, Jisa pobierała już pełne wykształcenie uzdrowiciela, a Van oraz jego ciotka, Savil, udzielali jej nauk dokładnie takich, jakie należały się świeżo wybranemu kandydatowi na herolda. Ludzie dziwili się, dla­czego dziecko dwojga heroldów nie zostało jeszcze wybrane, za to Towarzysze w Przystani kochały ją i traktowały tak, jakby była jedną z nich. Ten fakt tym bardziej zastanawiał. Vanyel należał do nielicznych, którzy wiedzieli, w czym tkwi przyczyna. Jisa nie została jeszcze wybrana, gdyż jej Towa­rzyszem miał być Taver. Taver zaś był Towarzyszem osobi­stego herolda króla - jej matki, Shavri. Jisa i Taver mieli więc połączyć się dopiero po śmierci Shavri.
A do tego nikomu się nie spieszyło.
Żadne z nich - ani Randal, ani Shavri, ani Vanyel - nie było jeszcze gotowe na wyjawienie Kręgowi Heroldów powodu, dla którego Shavri nie została dotąd wybrana. Jisa wiedziała - Vanyel jej powiedział - lecz rzadko poru­szała ten temat, a Van nie prowokował jej do tego. To dziec­ko miało dość trosk, z którymi musiało sobie radzić.
“Mieć dar empatii i żyć pod jednym dachem z umiera­jącym ojcem...”
To co innego niż wiedzieć, że ktoś, kogo kochasz, ma umrzeć. Dzielić cierpienie Randala, tak jak było to udziałem Jisy, musiało dorównywać najcięższym torturom.
Nic dziwnego, że przybiegła do Vanyela, aby wypłakać się na jego ramieniu. Dziwić się można było jedynie, że nie robiła tego częściej.
Gładząc jej splątane, kruczoczarne włosy, przesłał do jej umysłu cieniutką nitkę myśli. Nie zrobił tego dla pociesze­nia; w tej sytuacji nie istniała żadna pociecha. Chciał tylkodać jej znać, że nie jest sama.
- Wiem, kochanie. Wiem. Dałbym sobie odebrać wzrok aby tylko ci ulżyć.
Jisa zwróciła ku niemu swą zalaną łzami twarz.
- Czasami wydaje mi się, że dłużej tego nie zniosę; zabiję kogoś albo oszaleję. Ale nie ma kogo zabić, a popa­danie w szaleństwo i tak niczego nie zmieni.
Obiema dłońmi odgarnął włosy z jej twarzy, ujął ją pod brodę i zajrzał w piwne oczy.
- Jak na mój gust jesteś aż nadto praktyczna. Wątpię, czy którekolwiek z rozwiązań branych przez ciebie pod uwa­gę chociaż na moment pozwoliłoby mi usiedzieć na miejscu. - Udał, że pogrąża się w zadumie. - Przypuszczam, że z tego wszystkiego zdecydowałbym się popaść w obłęd. Za­bijanie łączy się ze zbyt wielkim zamieszaniem, jeśli czło­wiek chce to zrobić w sposób satysfakcjonujący. Jak sprał­bym potem krew z moich białych szat?
Jisa, rozbawiona, zachichotała z cicha. Vanyel odpowie­dział jej uśmiechem i chusteczką wyciągniętą zza mankietu rękawa otarł z łez jej oczy i policzki.
- Poradzisz sobie, tak jak zwykle, najdroższa moja. I co jakiś czas zbierzesz swoje smutki i przyjdziesz z nimi do mnie albo do Trevena, gdy nie będziesz już mogła unieść tego ciężaru na swych własnych barkach.
Jisa pociągnęła nosem i potarła go wierzchem dłoni. Va­nyel odciągnął jej rękę od twarzy i marszcząc brwi z uda­nym zagniewaniem, zgromił ją wzrokiem, po czym podał jej chusteczkę.
- Przestań, malutka. Sto razy ci mówiłem, żebyś nie chodziła bez chusteczki. Co pomyślą ludzie, widząc króle­wską córę wycierającą nos w rękaw?
- Pewnie, że jest dzikuską - westchnęła Jisa, przyj­mując chusteczkę.
- Przysięgam, że każę twoim pokojówkom obszyć wszy­stkie rękawy twoich sukienek szorstkimi, srebrnymi taśma­mi, żebyś nie używała ich do tego, do czego nie służą. - Jeszcze raz zmarszczył brwi i uśmiechnął się.
- Czyż nie byłby to uroczy obrazek? Obszywać srebrną taśmą moje rzeczy, to tak, jak ozdabiać koronką derki dla koni. - Jisa ubierała się zwyczajnie, prosto jak nowicjusz, chyba że matka wymusiła na niej włożenie czegoś bardziej wyszukanego. Teraz na przykład miała na sobie zwykłą, brązową tunikę i długie, samodziałowe bryczesy, które nie raziłyby na nogach drobnego dzierżawcy ziemskiego po drugiej stronie granicy karsyckiej.

v